Od przekroczenia progu drewnianej chałupy, wybudowanej 15 lat temu, ale wedle wszystkich świętych zasad zakopiańskiej ciesielki, robi się ciepło w okolicach naszej pompy ssąco-tłoczącej.
W zakopiańskim tsunami grillowanych oscypków, kiełbasek jagnięcych i moskoli chce się czasami poczuć jakiś smak bardziej współczesny. I wtedy warto odnaleźć kawiarnię Filiżanki, gdzie codziennie od 8 do 17 można zjeść śniadania w ceperskim stylu.
W tegorocznych zawodach na najlepsze pączki w mieście wystartowało piętnastu wytwórców (bo nie wszystkich mam ochotę nazwać cukiernikami) z szesnastoma produktami (z których nie każdy śmiałbym nazwać pączkiem).
Warszawski krytyki kulinarny Maciej Nowak wybrał się pod Tatry, by skosztować miejscowego jadła. Jeden z lokali poleciła mu Magda Gessler, gdzie indziej trafił wiedziony lokalną famą czy podpowiedzią mieszkańców Podhala. Każde z tych miejsc opisał w błyskotliwej recenzji
W ostatnich miesiącach sprawozdaję z krakowskich placów dużo częściej niż kiedykolwiek dotąd. To chyba łatwo zrozumieć, restauracje zamknięte, a zamówienia to nie jest wielka przygoda. Nigdy nie wiadomo, czy jedzenie dojedzie ciepłe, a przede wszystkim - czy dobre. Bo w tych rzadkich przypadkach, kiedy zamawiam jedzenie do domu, bywa tak sobie. Chyba brakuje kucharzy.
Któregoś dnia wczesnym popołudniem rozdzwonił się telefon, numer nieznany. Odebrałem, a tam od razu ktoś do mnie wali "cześć" i coś tam jeszcze, znaczy: przedstawia się, a nie jest to wcale osoba znana mi osobiście, tylko, że się tak wyrażę, znajomy agorowy. Bo w koncernie panuje zasada, że wszyscy są na "ty".
Nie umiem z tego zrobić zwykłego odcinka o jedzeniu. Musicie zrozumieć sytuację, drogie i drodzy: w pomieszczeniach, które tu będę opisywał, spędziłem 10 lat z okładem, a kiedy z nich wyszedłem, sądziłem, że na dobre.
Tak się złożyło, że tydzień temu wysyłałem wszystkich na wycieczkę do Sopotu, czyli do czerwonej strefy. Pewnie, że żałuję. Jednak przesłuchanie, któremu sam się poddałem, nie wykazało oznak czynu umyślnego.
Sopot zazwyczaj jest celem pielgrzymek Polaków spragnionych prawdziwej polskiej rozrywki: spaceru na molo za 9 zeta od łebka, wsadzenia pociech na wszelkie automatyczne kiwacze, a nawet do elektrycznych aut, co pozwala im nieskrępowanie polować na przechodniów, i tak dalej.
Wielokrotnie już chodziłem tam i nazad ulicą Krupniczą i was za rączkę prowadziłem: bo w tej ulicy, nie tak znów długiej przecież, odbija się obraz krakowskiej gastronomii ostatnich lat.
Wojciech Nowicki sprawdza, jakie restauracje i kawiarnie przetrwały pandemię, a z którymi przyjdzie się nam pożegnać. Nasz recenzent zajrzał do Bonjour Pho, Yummy India Foodies, Forniru, a także na Najedzonych Fest.
Przemysław Klima, szef kuchni jedynej w Polsce restauracji wyróżnionej dwiema gwiazdkami Michelina, nie tylko pracował w Senses i w Atelier Amaro. Był na stażach w Nomie i innych gwiazdkowych restauracjach. Podkreśla bezustannie, że chce u siebie luzu, śmiechu, rezygnuje z wymuskania i nadęcia.
Food trucki na Dajworze były pomysłem ryzykownym, bo niemal za rogiem jest większy, modniejszy zajazd z podobnymi pojazdami. Ale jakoś Truckarnia Food Truck Park przetrwała (to bodaj drugie wcielenie tego miejsca), zresztą przyczepy są teraz otoczone sąsiadami, restauracją, winiarnią, a w dawnym przyziemiu goszczącym kolejno serdelki z frytkami oraz ramen funkcjonuje również modna i oblegana winiarnia. W takim zestawieniu łatwiej żyć.
Ta rubryka stara się trzymać tematu. Czasem tylko zbacza na miasto, bo miasto wpływa na tę rubrykę; czasem trudno pominąć większe wydarzenie, jak pandemia choćby, która całkowicie zmieniła obraz naszego życia.
Rzadko tak się zdarza, żebym pod ten sam adres szedł już po paru miesiącach. To znaczy: pójść mogę, ale napisać to raczej nie. Cóż, zmieniło się wszystko, wirus nas przeorał, przejechał walcem po wielu knajpach i tak jak w styczniu byłem w Restauracji Bonerowskiej Gourmet Steak & Fish, tak teraz opisuję inny lokal w tym samym miejscu, Amalia Brasserie.
Pierwszy raz tak się zdarzyło, na Chrzan natknęliśmy się dobrych parę tygodni temu. Wszystko tam było, napisy, brudne szyby, no i pomyślałem, że coś mi umknęło, że było jakieś ciekawe miejsce (bo idea polskich tapasów bardzo mi się podoba), ale nie zdołało się nawet otworzyć, bo pandemia - i już po sprawie.
Nadeszły te piękne dni, kiedy mogę buszować po mieście jak kiedyś. No, prawie: bo restauracje nie działają jak dawniej, często mają skrócone godziny, klientów zazwyczaj mniej, a poza tym nigdy nie wiadomo, czy przeżyły pandemię.
Trzy lata temu poszedłem po raz pierwszy do Fiorentiny przy Grodzkiej, kiedy była jeszcze zwykłą Fiorentiną i specjalizowała się w daniach włoskich; niektóre podawała z lepszym, inne z gorszym skutkiem. Ponieważ lokal mieścił się na tzw. Szlaku Jelenia (turystycznego), oprócz propozycji całkiem zachęcających w menu znalazły się pizze.
Knajpa się stara, codziennie coś rozdaje; nam dostała się karafka wina. Worek powinien jednak dogłębnie przepracować swoją kuchnię, życzę mu tego.
Znalezienie dziś nowego lokalu z ambicjami, sporego, który może przyjąć wielu gości i dysponuje nowoczesną kuchnią, to marzenie ściętej głowy. Takich nie otwiera się zbyt wiele. Restauracja, do której poszliśmy, miała się kiedyś nazywać Solna 1, jednak wystartowała jako Na Pole.
Oczywiście przesadzam: wojny żadnej nie ma. Teraz wszyscy próbują odtajać po głębokim zamrożeniu. Ludzie (no, część z nas) nieśmiało chodzą do knajp, bo im tego najzwyczajniej brakowało.
Wydaje się, że niebawem początek końca tego dziwnego okresu, kiedy niewiele nam wolno. Kiedy do was piszę ten list w butelce, miasto kwitnie, ruch bezmaskowy się wzmaga, wolno już zaszaleć w galeriach handlowych, a za kilka dni zjemy w restauracjach.
Nie wiem jak wam, drogie Czytelniczki, oraz wam, Czytelnicy, ale mnie się wydaje, że to nasze zamknięcie jest coraz bardziej iluzoryczne, coraz mniej nadzorowane. Jakby ogłoszenie, że dojdzie do poluzowania, oznaczało, że już nam zostało całkiem poluzowane.
I po świętach, znów pora opowiadać o przeżyciach człowieka zamkniętego. Na dziś wybrałem te, które wspominam miło, mimo wiadomych okoliczności. Najgorsze już się stało: przyzwyczaiłem się, nie wzburza mnie ten zamęt i zamknięcie, z prawem do podstawowych zakupów i krótkiego spaceru.
Po raz pierwszy za mojego świadomego życia siedzę tak długo w całkowitym odosobnieniu, skazany na zapasy i dobroć ludzi. Gdyby nie ich posługi, skisłbym tu jak zapomniany w słoju ogórek. Oczyma duszy widzę mój talerz pusty i zakurzony.
W tej rubryce działam zazwyczaj na coraz cieńszym marginesie zwyczajności. Cóż z tego, skoro restauracyjna normalność zniknęła dziś, jakby jej nigdy nie było: miasto opustoszało, myśl o ostatecznej klęsce męczy właścicieli i pracowników, nie ma gdzie uciekać. Kogo stać na zamówienia, niech zamawia. Co innego robić dla podtrzymania zdrowia psychicznego?
Trzeba od czasu do czasu przerwać nudę domowego jedzenia i przekonać się, jak z gotowaniem na wynos sobie radzą ci, którzy dotąd nawet nie myśleli o takiej formie istnienia. Nie wspominając już nawet o tym, że jeśli chcemy do nich kiedyś wrócić, trzeba im pomóc. Bez naszych zamówień niektórzy nie przetrwają.
Jest w nas taki atawizm, który każe kupować na zapas, pewnie przez doświadczenia przekazywane z pokolenia na pokolenie.
Na Kazimierzu jest jak na Rynku, adresów od groma, ludzi mnóstwo, niektórzy bardzo zadowoleni, ale jak ścisnąć tę materię, jak plewy wydmuchać, to na dłoni zostają dwa-trzy ziarna. Niewiele.
Za tydzień w Krakowie kolejny festiwal poświęcony kuchni roślinnej, warsztaty wegańsko-wielkanocne, opcje wege wprowadza nawet jedna z najbardziej znanych mięsnych knajp. Kraków przechodzi małą wegetariańsko-wegańską rewolucję.
"Luxury Hotel" (w cudzysłowie podaję, ale nieironicznie; to cytat z nazwy) stoi przy placu Kossaka. Może przepełniać niepewnością czy strachem. Choć przecież ktoś tu mieszka, jak mniemam wygodnie, w tutejszej restauracji Gavi ktoś się zapewne stołuje bez zbędnej nerwowości.
Zdaje się, że tego jeszcze wam nie wyznawałem: chyba najbardziej denerwuje mnie w tej robocie nie tyle chodzenie do złych knajp, bo je też trzeba opisywać, ile nacisk, by opisywać wciąż nowe lokale.
Nie zliczę już od jak dawna przyglądam się zalewowi uśrednionej kuchni współczesnej, takiego odpowiednika niegdysiejszej restauracyjnej kuchni w odświeżonym wydaniu.
W zeszłym tygodniu zrobiliśmy sobie przystanek w takiej niewielkiej dziurce z chińskimi bułkami na parze. To było na ulicy Wielopole, która coraz bardziej się zagęszcza, nieraz w nieoczekiwany sposób: jest tu sklep alkoholowy, jest bar czy miejsce ze strudlami, prawie jak w Austrii, tylko trochę inaczej, bo podają tu strudle z kurczakiem albo z łososiem, co mnie odrobinę zniechęciło do wizyty.
Nieraz w tym miejscu publicznie dzieliłem się moimi lękami i radościami. Jest to zajęcie wstydliwe, zgoła niemęskie, cóż jednak robić, taki los kronikarza miasta: trzeba opisać każdą dziurę w bruku, każdą zgrzytliwą szynę, opisać należy wszystkie tęcze nad miastem.
W ostatnich dniach przeprowadziliśmy z Osobą Towarzyszącą dyskusję na temat mojej pracy, a skutki były dla mnie niezbyt miłe.
W jesienny dzień styczniowy, kiedy było zimno i mżyło, poszliśmy do Kolorów, żeby zażyć spokojnego siedzenia w miejscu, które znamy od kiedy powstało. Niewiele jest na Kazimierzu podobnych miejscówek. Tu nadal wracamy, bo duch miejsca, jeśli mogę użyć tego określenia, pozostał nietknięty.
Bonerowska Restaurant Gourmet Steak & Fish, cóż to za piękna, wiele mówiąca nazwa: jest w niej wszystko, historyczna kamienica, w której niegdyś Ignacy Krieger miał swój zakład, jest Restaurant, bo gdyby napisać Restauracja, to raz, że byłoby niezrozumiale, a dwa, że właściciele Restaurantu wyszliby na Polskich Buraków.
Chcę was, moi czytelnicy, uraczyć składanką najgorszych chwil 2019 roku. Główną rolę odgrywa w niej element mojej złości: nie dlatego, że cierpię na myśl o wykonywanej pracy, ale dlatego, że się znów okazało, że wielu spośród właścicieli ma nas wszystkich za istoty nieszczególnie myślące.
To jest bardziej podniecający moment, niż się wam może wydawać, sprawia on bowiem, że sam się sobie dziwię.
Copyright © Wyborcza sp. z o.o.