Problem z jedzeniem, ten podstawowy, jest taki: niekoniecznie chodzi o to, gdzie wydać wielkie pieniądze i się objeść frykasami, tylko gdzie pójść na obiad nasz codzienny, na codzienną naszą kolację. Tu jednak zaczynają się schody, trzeba się odrobinę nawyjaśniać.
Tak się jakoś porobiło, bez wielkiego rozgłosu, że Podgórze urosło gastronomicznie, że człowiek wędrujący ulicą Limanowskiego już z głodu nie zdechnie między jednym jej końcem a drugim. Nie będzie skazany wyłącznie na precla i bar mleczny, na bułkę w sklepie: Podgórze się sprężyło, rozwinęło, i wygląda na to, że nic go przed dalszym rozwojem nie powstrzyma.
Zajęcia obowiązkowe nie pozwoliły mi zajrzeć w ostatnią niedzielę na Art & Food Bazar na Kleparzu; no trudno, nie udało się, ale znów kiedyś zaświeci słońce.
Zacznę od ulicy Krupniczej. Wiele razy już tu o niej wspominałem, ale ona jest na podobieństwo naszego miasta: zmienia się ciągle, mutuje, domaga się wciąż nowego opisu.
Czy zastanowiło was kiedyś, co się dzieje, jeśli się miesza wodę święconą z biznesem? Mnie ostatnio naszły takie myśli w Cukierni Wadowice, róg Studenckiej i Podwala; a chodzę tam, bo mam blisko, bo jest ładnie, mają internet i klimatyzację.
Poszliśmy do restauracji Malva, tfu, do Malva Restaurant, w końcu noblesse oblige, to jest przecież Kraków, środek miasta, ulica Karmelicka, restauracja nie może się po polsku nazywać.
W dzień wolny od pracy byłem na placu Wolnica, w lokalu Green Times. Lubię tam chadzać, bo wesoło i czysto. Niedziela, wszyscy odpoczywają: wchodzę, a w lokalu tak jakby nikogo. Patrzę jednak, coś zza stołu wystaje.
Ostatni tydzień, wiadomo, był trudny. Ludzi więcej, jacyś dziwni, śpiewni. Centrum miasta zakorkowało się, ale wystarczyło wejść w dalsze okolice, a dalsze znaczy: trochę poza Rynkiem, żeby zobaczyć Kraków jak w wielkie święto narodowe połączone z długim weekendem, jak po hekatombie. Ciekawy widok, pełen spokoju, przestrzeni tylko dla siebie.
Było już blisko wiadomych wydarzeń, Światowych Dni Młodzieży, które dziwnie zmieniły to miasto. Mieszkańcy odpłynęli jakby, rozpłynęli się we mgle; napłynęli jednak nowi, weseli. W licznych lokalach pojawiły się plakaty informujące, że tu światowa młodzież może jeść na osobnych zasadach. Patrzyłem, namierzałem, zastanawiałem się, co też im tam dają jeść.
Podczas przeczesywania sieci zelektryzowała mnie informacja, że w nowo powstałej knajpie mają dwa działy: Jedzenie i Ludzie. O pierwszym za chwilę, w drugim dają niebawem tzw. ciekawego człowieka, mego kolegę i przyjaciela, redaktora Grzegorza Jankowicza.
Nazbierało się ostatnio sporo drobnych obserwacji, korzystam więc z sezonu ogórkowego, żeby z nich utworzyć wesołą mieszankę. Wesołą, bo to obserwacje w większości pozytywne i przydatne.
Pamiętam doskonale dzień, kiedy przechodząc ulicą św. Tomasza odkryłem bez nadmiernego zdziwienia, że lokal Lo Scrigno dei Sapori Italiani dokonał żywota. Gdzie jeszcze parę dni wcześniej krzątali się ludzie, szyby zasłaniał teraz karton. Jasne było, że nastąpiła śmierć.
Łańcuszek dobrych ludzi sprawił, że doszła do mnie wiadomość następująca: w pasażu Hetmańskim otwarto restaurację. Na pytanie: "jaką restaurację?" otrzymałem następującą odpowiedź: "nie wiem, ładna jest jakaś, ma kwiaty w oknach". Na niektórych współpracownikach nie zawsze można polegać.
Chciałem w uniesieniu zacząć o hinduskiej kuchni, ale to musi zaczekać do drugiej części sprawozdania. Kiedy do was piszę, cała Polska wstrzymuje oddech z powodu jedzenia, a właściwie jego moralności czy też etyki gastronomicznej. A jeszcze precyzyjniej: etyki jedzenia wegańskiego, co już z daleka śmierdzi kolejnym podłym żarcikiem wobec tej grupy bliźnich. Jednak to podejrzenie nie posiada podstaw faktycznych.
W nieustającym poszukiwaniu smaków jakiś czas temu zawędrowałem na Mały Rynek. Działa się impreza zorganizowana przez tajlandzkie władze turystyczne. Zaszedłem do namiotu z portretem króla i flagami, bardzo to wszystko było podniosłe, wykonałem nawet pamiątkową fotografię.
Od kiedy przejście pod torami na stacji Kraków Zabłocie jest zamknięte i na ulicę Lipową trzeba się przedostawać naokoło, w okolicach MOCAK-u muszę bywać częściej. Taka drobna złośliwość losu.
Pewnego dnia dotarła do mnie informacja, że Koleżanka ze Szkolnej Ławy chodzi podniecona po mieście i gada, że jest jedno takie miejsce, że buty spadają, a szczęka szoruje po bruku. Ponieważ Koleżanka jest wege, to miejsce, ma się rozumieć, też jest wege, a jakby tego było mało, jest wegańskie.
Pewnego dnia pewien mój przyjaciel odchrząknął dla powagi i znad wina oznajmił grobowym głosem: ?Otóż zostałem poproszony o przekazanie następującej wiadomości: powinieneś się udać do restauracji Zielona Kuchnia?. I byłby to koniec komunikatu, gdyby nie pewien drobiazg: to zlecenie o niemal mafijnym brzmieniu nadał mi pewien szanowany poeta.
W zeszłym tygodniu porzuciłem was przed lodziarnią Good Lood na placu Wolnica. Staliście w kolejce: nie była bardzo długa, jeśli dzień nie był słoneczny; albo być może nie staliście w kolejce, tylko siedzieliście na leżakach przed lokalem i obżeraliście się słodyczami. Jeśli tak było, to was bardzo dobrze rozumiem.
Weganie uważają, że jestem oszalałym miłośnikiem mięsa, a w szczególności mięsa czerwonego. A miłośnicy mięsa, w szczególności czerwonego, uważają, że promuję kulturę wegańską. Poczytuję to za swój osobisty recenzencki sukces - mówi Wojciech Nowicki, krakowski recenzent kulinarny, który w ?Wyborczej? publikuje od 10 lat.
Na Kazimierzu czas spędza się jak na wycieczce. W ostatnią niedzielę przeglądałem łupy spod Hali w lokalu Miejsce, czytałem niespiesznie książkę, jak wolny człowiek.
Poszedłem ostatnio do lokalu Zenit przy ulicy Miodowej, gdzie zmieniła się obsada szefowej kuchni. Uważam, że to świetnie. Nowa szefowa jest owiana sławą po występie w programie ?Top Chef?, no ale nie takie rzeczy przeżyłem, ja nawet tego się nie boję.
Właściwie nie wiem, co tak bardzo lubiliśmy w Winomanie na Tomasza: miejsca było niezbyt wiele (trochę więcej w piwnicy); po pewnym czasie okazało się jednak, że jest go akurat tyle, ile trzeba.
Nowa restauracja nazywa się Stół. Kiedy to czytacie, kończy dwa tygodnie. Zabieram się za opisywanie bardzo wcześnie, uważam jednak, że warto: temat jest ważki.
Zacząć muszę od czasów antycznych, więc kto nie chce, niech nie czyta. W czasach antycznych ulica Kupa złomowiskiem była, przestrzenią porzuconą przez istoty wyższe i człowieka, pod wiecznie szarym niebem. Ugorem była ulica Kupa, pozbawionym domów, a jak już był jakiś, to z tynku odarty, to z oknami deską zabitymi.
Rozmyślania poświąteczne bywają ponure, to znaczy - wróć! - to nie wnioski są ponure, tylko punkt wyjścia. Tym razem był nim spacer po mieście, w zasadzie radosny, bo poświęcony odkrywaniu nowych miejsc, ale i (w głębszej swojej warstwie) podszyty jednak smutkiem.
Zdarza się, że wdzięczni PT Klienci, to jest czytelnicy, zwracają się do mnie bezpośrednio lub przez osoby trzecie z najrozmaitszymi sugestiami. Szczęśliwie dla mnie najczęściej są to sugestie, żebym poszedł do jakiejś knajpy. Kilka dni temu padła jedna z nich: pewien luminarz świata kultury przekazał, bym udał się na ulicę Limanowskiego.
Już tu pisałem kiedyś o cywilizacyjnej roli kładki, zwanej (nie wiem, czy na to zwróciliście uwagę) Kładką po prostu, a nie jakąś tam kładką im. ojca Bernatka, lub w skrócie "kładką Bernatka", bo "kładka Bernatka" brzmi trochę jak "Miś Uszatek", tylko bardziej do rymu.
Hurry Curry - przeczytałem napis. A skoro pośpiech jest już w samej nazwie, to nie ma się co zastanawiać - trzeba iść natychmiast.
Kiedy byłem ostatnio w Jajowni (czy ja zdradzałem na tych łamach, że jajko uważam za najdoskonalszy wynalazek przyrody?), okazało się, że chińska pierogarnia obok jest już otwarta.
W dzielnicach dotąd oszczędzonych przez restauracyjny boom, tam gdzie ludzie tylko pracują i mieszkają, o knajpy niełatwo. Jakby klient codzienny i zgłodniały rzeczy niezbyt drogich i codziennych był klientem drugiej kategorii, jeśli nie trzeciej.
Siedziałem sobie cichutko w lokalu Krowarzywa. Była tu o nim ostatnio mowa. Powstał przy ulicy Sławkowskiej, tam gdzie jeszcze niedawno mieściła się kawiarnia i lodziarnia Jacek i Monika.
Zaczęło się pod importowanym z Warszawy lokalem Krowarzywa, w dniu otwarcia. Było pusto, kartka oznajmiała, że biznes ruszy o czwartej; dochodziła druga. Wkurzyło mnie to odrobinę.
Bywają otwarcia zapowiedziane, zapowiedziane od dawna, wieści, które jak prąd płyną wśród żarłocznych mieszkańców miasta (a ja sobie już wyobrażam, jak razi ich żołądki, jak im podniebienia trąca). Prąd miewa różne natężenie, ostatnio jednak osiągnął chyba, nomen omen, zenit, bo o knajpę nazwaną Zenit tu chodzi.
Kiedy ostatnio zapanowała w naszym C.K. mieście okropna zima, zima smogowa, którą mieszkańcy oddalonych wsi (których z tego miejsca pozdrawiamy) biorą za wyraz naszego zblazowania i złej natury, ogarnął mnie wielki chłód. Żółtozielony gaz wsączał się w nas wstążka za wstążką, trujące wyziewy smagały nasze mózgi i płuca.
Muszę sięgnąć do pamięci, tego worka dziurawego, żeby przypomnieć wam, czytelniczki drogie, oraz wam, odrobinę mniej drodzy czytelnicy, że nieodległe są czasy, kiedy otwarcie nowej knajpy nie wiązało się z jakąś szczególną podnietą. No, otwierali knajpę, tyle.
Szanowni wszyscy, tak się złożyło, że pisząc o panu Turku z ulicy Kalwaryjskiej, wyraziłem pewną obraźliwą treść dotyczącą Czytelniczki i Korespondentki, szacownej pani Pauliny, która mi owego Turka nadała.
To był jeden z tych dni najpierwszych, kiedy wciąż się jeszcze wydaje, że jest rok poprzedni; a tu, niestety, dobra zmiana, mamy rok 2016.
Kraków ma mnóstwo bardzo średnich restauracji, trochę bardzo dobrych, wybitnych bardzo niewiele. Na jedzenie wydaje się tu o wiele mniej niż w Warszawie. Inne miasta depczą nam po piętach. Wśród knajp opisanych w mijającym roku wiele sprawiło mi jednak przyjemność; jakość jedzenia, wystroju, a także obsługi jest zdecydowanie lepsza niż jeszcze kilka lat temu. To jednak nie zasługa Krakowa, uważam, tylko czasów po prostu: wszystko się nam polepsza. (Patrzcie, ojczyzna w ruinie, a knajp jakby więcej; niby niewola, a jednak je się lepiej). Będzie tu mowa wyłącznie o knajpach opisanych w tej rubryce przez ostatnie dwanaście miesięcy, niezależnie od tego, kiedy powstały.
Nowy rok zaraz, więc pora na podsumowania. Dla tych, co czytali, i dla tych, co nie: kilka słów o minionym, o obecnym, z nadzieją, że od stycznia będzie jeszcze więcej, jeszcze lepiej.
Copyright © Wyborcza sp. z o.o.