Zacząć muszę od czasów antycznych, więc kto nie chce, niech nie czyta. W czasach antycznych ulica Kupa złomowiskiem była, przestrzenią porzuconą przez istoty wyższe i człowieka, pod wiecznie szarym niebem. Ugorem była ulica Kupa, pozbawionym domów, a jak już był jakiś, to z tynku odarty, to z oknami deską zabitymi.
Rozmyślania poświąteczne bywają ponure, to znaczy - wróć! - to nie wnioski są ponure, tylko punkt wyjścia. Tym razem był nim spacer po mieście, w zasadzie radosny, bo poświęcony odkrywaniu nowych miejsc, ale i (w głębszej swojej warstwie) podszyty jednak smutkiem.
Zdarza się, że wdzięczni PT Klienci, to jest czytelnicy, zwracają się do mnie bezpośrednio lub przez osoby trzecie z najrozmaitszymi sugestiami. Szczęśliwie dla mnie najczęściej są to sugestie, żebym poszedł do jakiejś knajpy. Kilka dni temu padła jedna z nich: pewien luminarz świata kultury przekazał, bym udał się na ulicę Limanowskiego.
Hurry Curry - przeczytałem napis. A skoro pośpiech jest już w samej nazwie, to nie ma się co zastanawiać - trzeba iść natychmiast.
Kiedy byłem ostatnio w Jajowni (czy ja zdradzałem na tych łamach, że jajko uważam za najdoskonalszy wynalazek przyrody?), okazało się, że chińska pierogarnia obok jest już otwarta.
W dzielnicach dotąd oszczędzonych przez restauracyjny boom, tam gdzie ludzie tylko pracują i mieszkają, o knajpy niełatwo. Jakby klient codzienny i zgłodniały rzeczy niezbyt drogich i codziennych był klientem drugiej kategorii, jeśli nie trzeciej.
Siedziałem sobie cichutko w lokalu Krowarzywa. Była tu o nim ostatnio mowa. Powstał przy ulicy Sławkowskiej, tam gdzie jeszcze niedawno mieściła się kawiarnia i lodziarnia Jacek i Monika.
Zaczęło się pod importowanym z Warszawy lokalem Krowarzywa, w dniu otwarcia. Było pusto, kartka oznajmiała, że biznes ruszy o czwartej; dochodziła druga. Wkurzyło mnie to odrobinę.
Bywają otwarcia zapowiedziane, zapowiedziane od dawna, wieści, które jak prąd płyną wśród żarłocznych mieszkańców miasta (a ja sobie już wyobrażam, jak razi ich żołądki, jak im podniebienia trąca). Prąd miewa różne natężenie, ostatnio jednak osiągnął chyba, nomen omen, zenit, bo o knajpę nazwaną Zenit tu chodzi.
Kiedy ostatnio zapanowała w naszym C.K. mieście okropna zima, zima smogowa, którą mieszkańcy oddalonych wsi (których z tego miejsca pozdrawiamy) biorą za wyraz naszego zblazowania i złej natury, ogarnął mnie wielki chłód. Żółtozielony gaz wsączał się w nas wstążka za wstążką, trujące wyziewy smagały nasze mózgi i płuca.
Muszę sięgnąć do pamięci, tego worka dziurawego, żeby przypomnieć wam, czytelniczki drogie, oraz wam, odrobinę mniej drodzy czytelnicy, że nieodległe są czasy, kiedy otwarcie nowej knajpy nie wiązało się z jakąś szczególną podnietą. No, otwierali knajpę, tyle.
Szanowni wszyscy, tak się złożyło, że pisząc o panu Turku z ulicy Kalwaryjskiej, wyraziłem pewną obraźliwą treść dotyczącą Czytelniczki i Korespondentki, szacownej pani Pauliny, która mi owego Turka nadała.
Kraków ma mnóstwo bardzo średnich restauracji, trochę bardzo dobrych, wybitnych bardzo niewiele. Na jedzenie wydaje się tu o wiele mniej niż w Warszawie. Inne miasta depczą nam po piętach. Wśród knajp opisanych w mijającym roku wiele sprawiło mi jednak przyjemność; jakość jedzenia, wystroju, a także obsługi jest zdecydowanie lepsza niż jeszcze kilka lat temu. To jednak nie zasługa Krakowa, uważam, tylko czasów po prostu: wszystko się nam polepsza. (Patrzcie, ojczyzna w ruinie, a knajp jakby więcej; niby niewola, a jednak je się lepiej). Będzie tu mowa wyłącznie o knajpach opisanych w tej rubryce przez ostatnie dwanaście miesięcy, niezależnie od tego, kiedy powstały.
Nowy rok zaraz, więc pora na podsumowania. Dla tych, co czytali, i dla tych, co nie: kilka słów o minionym, o obecnym, z nadzieją, że od stycznia będzie jeszcze więcej, jeszcze lepiej.
Otóż jest taka sprawa, że mnie nachodzą, często nocą, rozmaite Korespondentki, nie wspominając o Korespondentach. Są to moi informatorzy, zainteresowani pulsem gastronomii, charty wyczulone na krew.
Szedłem wzdłuż fasady centrum kongresowego ICE, rozmyślając nad istotą przeszklonej architektury. Pięknie wygląda nocą, rozświetlona od środka, zachęcająca tą swoją niemal pustką. Widać głównie przestrzeń i światło, i jest to widok godny wielkiego miasta.
Patrzyłem tygodniami, jak się przekształca piwnica, przepraszam, izwienitie, poziom minus jeden Pasażu 13. Tam, gdzie kupowałem wino, nastały roboty, wino przeprowadziło się na przeciwną stronę. Patrzyłem i patrzyłem, nie było końca robotom; aż mi się znudziło.
Idzie zima, wiatry wieją, dziś usłyszałem, że rozsądniej będzie nie stawiać samochodów pod drzewami. Nie stawiam więc. Siedzę w zaciszu, zastanawiam się nie nad wczorajszym obiadem (bo wiem, co o nim myśleć), tylko nad dziwnymi ruchami, fluktuacjami na rynku restauracyjnym.
Pałętałem się ostatnio po mieście, jadłem przy okazji. Mówiąc więc otwartym tekstem, nie namaszczałem się jakimś cudownym pachnidłem, nie przebierałem się w surdut, muchy nie wiązałem; wychodziłem z domu i czekałem, aż skosi mnie głód. To jest, uważam, o wiele lepszy sposób poznawania miasta niż polowanie na najlepsze restauracje.
Wychodziłem z kina po nowym Bondzie, albowiem jestem przywiązany do najtrwalszych wartości i Bonda w żadnym razie nie odpuszczę. Było zdrowo po północy, ciepło, halny, czekałem na taksówkę, oczekiwanie umilałem sobie ponurymi myślami: ja jednak jakiś mało bondowski jestem, trochę niedoprasowany, słabo strzelam i w ogóle to nie pamiętam, kiedy się biłem ostatnio. (Z litości dla siebie nie wyliczam wszystkiego).
Podzielę się z wami podróżnym jedzeniem. A mam w czym wybierać: jadałem ostatnio batony na stacjach benzynowych, kanapki na dworcach, ba, flaki w Pendolino (dość lekkie i całkiem smaczne, nic w nich trującego); a także liczne posiłki restauracyjne w rozmaitych miastach.
Dzień, a była to ostatnia niedziela, zaczął się od wyborów; o tym jednak ani słowa więcej. Potem pospieszny kurs na dworzec, zimno, stacja podziemna, niemal pusta. Jedyny punkt pełen ludzi: sklep piekarniczy połączony z kawiarnią. Stoi kolejka, bo nie doszła do nas jeszcze moda na przyspieszone robienie kawy, kiedy czekają w ogonku ludzie; a może umiejętność, myślę sobie w drugim podejściu, nie dotarła jeszcze?
A skoro pogoda była włoska, bo akurat w zeszła niedzielę była, i skoro się właśnie wróciło z Włoch, bo się akurat wróciło, to była pora na włoską restaurację. Rzadko, coraz rzadziej miewam takie pokusy w naszym mieście. Nie wynika to z jakiejś szczególnej fanaberii, tylko z rachunku ekonomicznego: żeby zjeść dobrze po włosku, trzeba się koszmarnie spłukać.
Proszę szanownych czytelniczek, są teraz dni takie, że chce się wyć. Patrzę za okno: śnieg. Wychodzę: błoto. Zostaję w domu i od razu czytam ze zdumieniem na Fejsie: ?Proponowane grupy: Odeszli - pisarze Stowarzyszenia Pisarzy Polskich?.
Wyprawa zaczęła się w Krakowie w słoneczną sobotę; takie spóźnione wakacje w mieście. W godzinach późnośniadaniowych znaleźliśmy się przy ulicy Pijarskiej w lokalu Cudawianki Food&Wine.
Wracam ostatnio ciągle do Krakowa; z różnych stron wracam. Przepełniony innymi smakami, zapachami, kiedy tylko ląduję w mieście, od razu budzi się tęsknota za tym, co było. Tym bardziej, że dzień coraz krótszy, że w łóżku zimno, piję herbatę za herbatą, a i tak nie pomaga. (Może dlatego, że bez prądu ta herbata).
Przejdźcie się kiedyś ulicą Lea, od początku do końca, zobaczcie, jak zmienia charakter. Na jej ostatnim odcinku wciąż można znaleźć duże budynki, ale to już nie rozmach bloków stojących bliżej centrum ani kamienic tuż za parkiem. Piękna wycieczka, zróbcie ją koniecznie na piechotę.
Kiedy do domu się wraca, to oprócz poczucia szczęścia, jakie ogarnia na widok portu lotniczego Balice, towarzyszy podróżnemu uczucie bolesnej straty. Jest ona związana z tym wszystkim, co tam, gdzieś zostało; w moim wypadku we Francji.
Bo jak przychodzi co do czego, do wyznania całej prawdy, to nie zawsze jest ona miła. Tu, gdzie teraz jestem (podpowiedź: w Paryżu) niby wszystko tak samo, ludzie chodzą, jeżdżą, pracują, narzekają okropnie; i tak jak u nas, lubią się zabawić. I zjeść dobrze. To ostatnie lubią nawet bardziej niż my. I jak przyjdzie co do czego, to, nie wiedzieć czemu, jest im lepiej niż nam. Spróbuję opowiedzieć, dlaczego.
Tak się, szanowne czytelniczki, złożyło, że siedzę w Paryżu, ale nic o tym dziś nie napiszę: w chlebaku noszę jeszcze krakowską restaurację.
Otrzymałem od redakcji zadanie domowe: oto mam sklecić wypowiedź na temat kuchni eksperymentalnej w Krakowie. Mam was, drogie czytelniczki (wraz z czytelnikami), przeprowadzić suchą nogą przez rwący nurt gastronomicznej awangardy Krakowa. Mam wam wyjaśnić wszystkie jego zakamarki.
Kiedy najdzie was, drogie czytelniczki, i was też, czytelnicy prawie równie drodzy, nocny głód na serca, wątroby, grasice albo (to też się przecież zdarza) na coś trudniejszego do zdobycia, na uszy lub wymiona - nie jesteście sami.
Znów nastąpił ten smutny moment, kiedy opuszczałem ziemię małopolską i znalazłem się w porcie lotniczym Balice. Fajnie, fajnie, wszystko się buduje, przyjemnie patrzeć, ale doskwierają głód i pragnienie.
Uważnym przypominam, nieuważnych zaś informuję, że jakiś czas temu byłem nad Bałtykiem. Po naszej, polskiej stronie. Byłem, rzuciłem się na ryby, wróciłem nimi obżarty.
Czy Kraków lemoniadą stoi? Choć projekt darmowej lemoniady dla mieszkańców w budżecie obywatelskim nie przeszedł, w knajpach jej nie brakuje.
Są otwarcia, na które się czeka; i takie, na które się czeka jak jasna cholera. To było z tych drugich.
Prawda i tak wyjdzie na wierzch, więc powiem od razu: jestem na wakacjach. Jesteśmy, właściwie. W tym akurat wypadku to ja jestem towarzyszący, nie Towarzysząca, to ona tym razem gra pierwsze skrzypce. Ona wymyśliła, ona zmusiła, ja siedzę cicho i noszę walizki. Ja się podporządkowuję, spełniam zachcianki. Cieszę się, że tego nie widzicie.
Starbucks w sobotę otwiera nową kawiarnię w centrum handlowym Bonarka. Następny lokal tej sieci ma być zlokalizowany na Rynku Głównym.
Przyznaję: jadłem ostatnio w Burger Kingu. Była to część chytrego planu, czyli próby odmalowania wielkiej panoramy burgera polskiego, naszej nowej narodowej namiętności. Bułka z kotletem stała się przedmiotem kultu, i wcale nie dlatego, że - jak w zamierzchłych czasach - jest niedostępna.
W sobotę zeszłą wywiało mnie do stolicy. Miałem mnóstwo zajęć, ale nie odmówiłem sobie skoku w bok.
Copyright © Wyborcza sp. z o.o.