W ostatnim czasie powodziło mi się jakoś nienadzwyczajnie, to znaczy spędziłem wiele dni w domu. Zmuszony więc byłem zamawiać obiady, korzystając z aplikacji Uber Eats.
Są w mieście takie miejsca, których kulinarnie najlepiej po prostu unikać. Najczęściej omijam Rynek i jego najbliższe okolice. W sumie nie ma o co strzępić języka, w centrach statecznych miast żyjących z turystyki trudno dobrze zjeść, dominują gastronomiczna tandeta i wyzysk człowieka przez człowieka - co nie oznacza, że tak być musi.
Nowy Kleparz, co ja wam powiem, jest niesłychanie brzydki, w gruncie rzeczy najbliżej mu do targowisk wschodniej Europy. Popatrzcie kiedyś na ten targ od strony torów tramwajowych, na te napisy sprzed dwóch epok, wszystko to oblazłe i brudne.
W zeszłym tygodniu napisałem wesoło o przemianach Kleparza, między innymi o tym, że piłem wino; piłem jednak po raz ostatni: sklepik z winem stoi pusty. Niedługo będzie w nim co innego (wiem co, ale nie powiem). Zasmucające wieści będę gniótł w sobie, może na tej masie kompostowej coś nam wyrośnie.
W ostatnich tygodniach, jeśli dobrze widzę, nie powstał żaden lokal godzien odnotowania w światowych annałach gastronomicznych. Podobnie zresztą jak w ostatnich miesiącach. Dalej dopowiedzcie sobie sami.
Zazwyczaj próbujemy tutaj udawać, że nie ma świata poza jedzeniem. Słowo, uważamy, staje się ciałem. No i pięknie. Są jednak sytuacje, takie jak teraz, kiedy tematy błahe, to jest dotyczące przyjemności czy rozkoszy, nie zaś wyżywienia społeczeństw czy całej ludzkości, stają ością w gardle.
Mieszkałem kiedyś z Towarzyszącą w pewnym hotelu w Stambule, jego ozdobą była wielka papuga rezydująca w wielkiej klatce, zwierzę głośne i żywiołowe, więc na co dzień klatka była przykryta kapą. Ptaszysko pożerało drewnianą kredkę jednym chrupnięciem. Śniadania były na tarasie, na górze, było stamtąd widać Bosfor, tuż za dawnymi murami miasta.
Jednego dnia jedziecie tramwajem i na ekranie wyświetla się informacja, że do końca roku pozostał tylko jeden dzień, a potem znów wsiadacie, może trochę obolali, i tych dni do końca jest znów od cholery i trochę. Ja zaś pamiętam czasy, ja, wasz osobisty mamut i wasza chodząca pamięć, kiedy robiło się to za pomocą ściennego kalendarza zrywanego, i nie dla mody, tylko z konieczności. I wtedy, i dziś, jak dobrze wiemy, w zasadzie jednak nie zmieniało się nic.
W dniu, kiedy piszę ten tekst, w tramwaju linii 18 (tego dnia kolejny przejazd darmowy, bo smog) telewizor informuje, że to 354. dzień roku. Już w domu sobie doszukuję, że do końca roku zostało sześć dni roboczych i sześć wolnych od pracy, doskonały układ, tak powinno być zawsze. 354. dzień roku, dobijamy do finiszu: najlepiej sobie zafundować małe podsumowanie.
Jest okazja, żeby się wykazać: święta idą, i nawet jeśli ich nie obchodzicie, to jednak je jakoś obchodzicie. Nieważne gdzie, przy stole, w łóżku, na nartach, na wyspach, czy w termach. Macie wolne i będziecie wyrażać swój stosunek do świąt, jedząc z rodziną albo w mediach społecznościowych lub i tu, i tu.
Z lokalem Chałka (brawo za nazwę, dobra, rzeczowa, ładne słowo) miałem przez dłuższy czas problemy, bo, co chciałem pójść, to był poniedziałek; a w poniedziałki po południu zamknięte. Na szczęście sprawdzałem przed wyjściem z domu, bo gdybym się odbił od drzwi, byłbym dalece bardziej niezadowolony.
W ostatnią niedzielę postanowiłem, że zrobię coś dla was i w towarzystwie Towarzyszącej mi Osoby pobędę wegetariańcem (ten termin ukuł pewien ukraiński restaurator). Udało mi się dokonać tej sztuki na cyklicznym zlocie, nazwanym dość oczekiwanie Wege Festiwalem. Doszło do niego w dawnym hotelu Forum, na dwa dni zamienionym na bezmięsną fortecę.
Sądziłem, że nigdy już nie zjem na Mikołajskiej. Tak się jakoś poskładało, niezbyt dla miasta i dla Mikołajskiej szczęśliwie: z cichego zakątka wyrosło bezpośrednie zaplecze pijackiego epicentrum, z ciszy wyłoniły się nawoływania w różnych językach, szlaki wytyczane zygzakiem, postój meleksów, tanie żarcie, chlanie do upadłego.
Zacznijmy od podstaw. Gęsina to wybitne mięso. Gęsi zaś, zapamiętałem tę lekcję z dzieciństwa, krwiożercze, zbrodnicze potwory, z nadprzyrodzoną siła atakujące swoimi pterodaktylimi dzióbskami nogi oraz, wstyd powiedzieć, genitalia.
Rzecz wydarzyła się w ostatnią niedzielę, która oprócz tego, że była niehandlowa, to wypadła w stulecie niepodległości. Uznałem, że to bardzo fortunna okoliczność: w taką niedzielę, w takie święto, należy zjeść coś specjalnego, ojczyźnie na zdrowie.
W naszym mieście małe bardziej cieszy. Może coś pomijam (choć chyba nie), wydaje mi się jednak, że nie widziałem tu jeszcze żadnego wielkiego zamysłu restauracyjnego na dużą skalę. Zdarzały się co prawda próby skakania wysoko, ale wszystkie skończyły się gdzieś pod poprzeczką.
Pośród licznych dziwów życia gastronomicznego w naszym mieście, co ja mówię: w kraju, jednym z najbardziej dorodnych i najpiękniejszych jest całkowicie dla mnie niezrozumiała zdolność aglutynacyjna nowych przedsięwzięć.
No i dobra, skoro zapowiedziany w tytule upadek, to ja się może na tym skupię. Są bowiem miejsca, gdzie wszystko zapowiada się źle. No, może nie wszystko, lecz wiele. Żeby nie było, wyliczę za i przeciw, wy, czytelniczki, decydujecie; zaś wy, czytelnicy, będziecie czytelniczkom latać po zakupy.
Druga połowa dnia, wiadomo: były jakieś zakupy, robi się kolacja. Był makaron z prawdziwkami, co robić, taki czas. W kuchni pachnie grzybami, czosnkiem, winem, pietruszką. Nie chce się nigdzie wychodzić, nie ma po co. Pierwsza połówka bywa trudniejsza.
Język nie kłamie. Restauracja, przepraszam, Halicka Eatery & Bar (ale z baru nie korzystałem) jest międzynarodowa, multikulti. Poszedłem z czystej ciekawości, bez uprzedzeń, bez wielkich nadziei.
Udałem się ostatnio z dłuższą gospodarską wizytą na Śląsk. Parę dni spędziłem w Gliwicach, co jednak pominę, bo większość tamtych doświadczeń gastronomicznych należałoby potraktować w kategoriach dowcipu; choć jednocześnie miałem też chwile niezmąconej przyjemności, nieodmiennie niezwykle kosztowne.
Łapię powietrze, bo temperatury wymarzone, smog jeszcze nie nakrył czapą całego kraju. Powstaje jednak nieszczęsne pytanie: Dokąd pójść na obiad, kiedy się już zwiedziło niemal wszystko? (To tylko chwilowe wyobrażenie. Knajpy wciąż się mnożą).
Jeszcze chyba w zeszłym roku z przyczyn masochistycznych, które usiłowałem uznać za potrzebę badawczą, miałem zamiar udać się do pewnego lokalu przy Zwierzynieckiej, pod sam jej koniec, po lewej. Po prawej ciągnie się jeszcze długo; mam nadzieję, że to się nigdy nie zmieni. Te moje plany zawiodły, zorientowałem się, że obiekt moich pożądań badawczych upada: ostatecznie tym lepiej.
Jak może zauważyliście, jest lato. I nawet nieźle daje popalić. Ledwo zstąpiłem na ziemię polską, a młot upału walnął w głowę. Jeść się nawet odechciewa. Nie to co w wietrznej Portugalii, z której dopiero wracam; wspominam o podróży nie po to, by błysnąć złotym łańcuchem pychy: chcę zagaić rozmowę o owocach morza.
Nie spodziewałem się nowej knajpy przy ul. Lubicz, a już na pewno nie na rogu z Ariańską. Lubicz wydawała się ulicą straconą, trudno dojść, bo wszędzie ruch, przejście pod dworcowym wiaduktem nieciekawe - jestem miłośnikiem wiaduktu i przekopu Talowskiego, ale wolę obejść dworzec albo przejechać kawałek tramwajem, niż korzystać z przekopu jako ciągu pieszego.
Pewne adresy wiszą nad głową jak miecz Damoklesa. Są i wiadomo, że padną kiedyś w rozmowie - takie adresy na czarną godzinę, zaskórniaki z głębin portfela: trzeba po nie sięgnąć, kiedy życie staje się nieznośne. O przyczynach tego stanu, owego zniechęcenia, napiszę niebawem, nie daruję sobie. Teraz jednak o zaskórniaku.
Kiedy po dłuższej nieobecności zstąpiłem na miejscowe bruki, obszedłem i obwąchałem całe miasto. Zastałem je szczęśliwie puste, wiadomo, wakacje. Całkiem przyjemnie.
Niebawem zjadę na powrót do stron ojczystych i już do was dołączę, póki co jednak piszę jednak z Brukseli. Jeszcze się z wami pomartwię, jeszcze się będę podniecał, będę miał dość wszystkiego, i to raczej prędzej niż później. Takie mam przeczucia.
Stała się, słyszę rzecz wielka, oto nasze miasto, była stolica, znów zostało stolicą wszechświata. Przeczytałem w gazecie: międzynarodowe ciało ogłosiło, że w przyszłym, 2019 roku, Kraków zostanie Europejską Stolicą Kultury Gastronomicznej. Chciałbym temu wydarzeniu poświęcić kilka linijek.
Jak wiadomo wszystkim, to jest wszystkim mieszkańcom Krakowa mającym oczy, u wylotu ulicy Piłsudskiego stanęła kamienica czarna jak Darth Vader, podobnie jak on emanująca złą mocą.
Któregoś dnia, a był piękny i zwiastował lato, nieco przedwczesne i zbyt palące (jak mi donoszą ze starego kraju) wybraliśmy się na spacer w kierunku dzielnicy Kazimierz. Nie wiem, jak jest z wami, ale ja na Kazimierzu dostaję małpiego rozumu i nie bardzo wiem, co ze sobą zrobić: ciągle podążam w te same miejsca.
Jak zeznałem tu w ubiegłym tygodniu, moje ciało przebywa w Brukseli, gdzie nie powstrzymuje się od uciech stołu. Ponieważ to tylko krótka wycieczka samolotem z naszego lotniska, opowiem o tym, co was tu czeka.
Zastanawiam się czasem, w którym właściwie punkcie rozmijamy się ze światem. Często dochodzę do wniosku, że prawie nigdzie: świat ma swoje Trumpy, Putiny, my też mamy swoje dziwactwa, na naszą skromną miarę. Świat ma swoje Rzymy i Pekiny, my Biskupiny i puszcze. Najczęściej jednak zastanawiam się, gdzie leży różnica w kulinarnych gustach.
W dniu dzisiejszym podyskutujemy sobie o kwestii smaku. Smak nasz, uważam, jest haniebnie nadpsuwany, w rezultacie jest zwichrowany na dobre. Korzenie zgnilizny tkwią jednak nie w kuchni: dlatego dziś zabiorę się za kwestię naszego otoczenia; o jedzeniu też wam jednak niestety opowiem.
Jakoś dwa tygodnie temu usłyszałem w salonie tatuażu od pani Justyny, mojej ulubionej tatuatorki i przez długi czas osobistej barmanki, nowe wieści o Mezzaliansie.
Myślałem ostatnio o jednej knajpie na Kazimierzu, gdzie byłem dawno już temu. Idę ostatnio, piątek, dzień słoneczny i dość bezczelnie leniwy, patrzę, a na Meiselsa, przy skwerku, nie ma Sycylii, jest Polska. To znaczy, pewnie, wszędzie dokoła Polska, ale tam Polska do kwadratu, polska kuchnia z elementami lokalnymi, regionalnymi, niby po bożemu, a jakoś przy tym nowocześnie.
Jestem daleko, bardzo mi tu mroźno i z pewnym rozbawieniem myślę, że za chwilę, zanim ten tekst się ukaże, kupię sobie gazetę w kiosku i ją przeczytam w skwarze. (Tu lód na jeziorze, niebawem będę o tym donosił w zupełnie innej rubryce).
Nieco mi dziwnie, już tłumaczę czemu: możecie odnieść wrażenie, jak i ja odniosłem, że macie tu do czynienia z listem wariata, który pisze do was o czymś, co nie istnieje. Zwrócił się do mnie ostatnio Stały Korespondent, człowiek oddany jedzeniu. Ton był ekstatyczny: jest nowa knajpa tajska, napisał, i ona zachwyca. Poszedłem.
Kiedy ktoś się dziwi, że w Krakowie łatwo dotrzeć do ludzi, albo nieoczekiwanemu uczestnictwu w rozmaitych wydarzeniach, jest tylko jedna odpowiedź: bo to jest małe miasto. Jeśli ja nie znam, to zna kolega, a jeśli nie, to jego koleżanka. I tak to się toczy. Podobnie z chodzeniem po knajpach: ciągle powstają nowe, to prawda, ale też ciągle ląduję w starych. Małe miasto.
Gdybym miał porównać jedzenie, z którym mam dziś do czynienia, z opisywanym tu przed, powiedzmy, dziesięcioma laty, to nie ma żadnego porównania.
Copyright © Wyborcza sp. z o.o.