Chcę was, moi czytelnicy, uraczyć składanką najgorszych chwil 2019 roku. Główną rolę odgrywa w niej element mojej złości: nie dlatego, że cierpię na myśl o wykonywanej pracy, ale dlatego, że się znów okazało, że wielu spośród właścicieli ma nas wszystkich za istoty nieszczególnie myślące.
To jest bardziej podniecający moment, niż się wam może wydawać, sprawia on bowiem, że sam się sobie dziwię.
A wiecie, moje drogie czytelniczki, a także wy, mniejszościowi czytelnicy, co jest największym moim bólem, największym strachem? (Wspominałem o tym kiedyś, ale przypomnę).
Pierwszy raz do restauracji we Francuzie, jak go zwaliśmy pieszczotliwie, wkroczyłem jako klient zgoła nieprzygotowany, na drżących nogach. Byłem podówczas pracownikiem najemnym pobliskiej placówki francuskiej, która we Francuzie zapewniała nam stołówkę pracowniczą.
Życie, czyli rynek, wykosiło z ul. Loretańskiej knajpę aż nadto typową, w amerykańskim stylu, no wiecie, burgery, steki, frytki, te rzeczy. Jakoś nie ronię łez, poszedłem tam raz czy dwa, nie miałem ochoty wracać. Pojawił się w jej miejsce obiekt wietnamski.
Szlak życia i gęsiny zawiódł mnie do Zakopanego przez opisywany już kiedyś las billboardów i ręcznie sadzonych kulfonów na paździerzach, głoszących sławę miejscowych chirurgów plastycznych (na ozdobę goła pani), ginekologów plastycznych (ręce urękawicznione, lekko umazane juchą), punktów sprzedaży blachy dachowej, największego jarmarku w Europie, jedynego na Podhalu hotelu dla dorosłych (nie chodzi o żadne sprośności).
Od kiedy zaczęła się cała ta gęsia akcja, zwana gęsiną na św. Marcina, liczba restauracji biorących w niej udział wzrosła znacząco, a dania są coraz wymyślniejsze.
Los przechera rzucił mnie tam, gdzie zwykle, to jest w dobrze znane okolice, moje okolice domowe, które po długim niebycie na nowo wydały mi się ciekawe.
Z kuchnią Bliskiego Wschodu tak się u nas porobiło, że nie wiadomo właściwie, jak ją pomieścić. Patrząc na rynek, można by sądzić, że to kuchnia wyłącznie barowa, nawet jeśli wysokiej jakości, to względnie tania, szybka, wybierana równie chętnie przez miłośników mięsa, jak wegetarian i wegan.
Lądowanie było miękkie, nocą, w drodze z Balic do Krakowa przeciągały się przez drogę pasma mgieł, Błonia były już całe zasnute mgielną materią; jednak w nadmęczonym całodniową podróżą umyśle człowieka wygnanego na dwa miesiące dopiero po chwili zapaliło się ostrzegawcze światło: mgła czy smog?
Czas wracać z tymczasowego wygnania nad ujściem Loary, walizka w myślach zapakowana. Telefon już tak się przyzwyczaił do mojej obecności tutaj, że proponuje świeże ostrygi i pyta, czy się nie czuję samotny, to mi znajdzie jakąś panią.
Postanowiłem nic nie pisać, kiedy rozpętała afera z filmikiem reklamowym American Airlines, dobrze zrobionym, skromnym spotem wykorzystującym efekt ASMR (owo uczucie wywołane głosem, porównywane do orgazmu): w natychmiastowych i zbiorowych reakcjach na filmik wyczuć się dało owczy swądek, histerię na bazie dumy lokalnej oraz godności narodowej.
Kiedy pojawiły się pierwsze protesty okolicznych mieszkańców, wiedziałem, że są słuszne; sam przeżywam podobną bezsilną wściekłość. Enklawy wrzasku, śpiewów nocnych, nocnego rodeo samochodowego zamieniają się w ocean, a miejska reakcja na te problemy podobna jest stoickim zachowaniom krowy na rozległym pastwisku. Trzeba, żeby ją ukąsił giez, za przeproszeniem, w dupę, żeby wierzgnęła i pognała przez chwilę, okładając na oślep ogonem.
Mój tata jest Francuzem, rzekła dawno temu. Stwierdzenie okazało się trudne do odkręcenia. Fraza przylgnęła, czasem powraca, choćby teraz, kiedy przebywam na francuskiej ziemi, po francusku gadam i jem wyłącznie francuskie.
Przyznam się od razu: mam kłopot z nazwą. Bo ja do dziś właściwie nie mam pojęcia, w jakiej jadłem restauracji. Jest do tego cała historia, chętnie opowiem.
Tamtej niedzieli, którą już raz tu opisałem, rozpoczętej nieszczęsną wizytą w Sakurze, która była zamknięta, a zakończonej w Szamance, był jeszcze trzeci przystanek, pośrodku. Na Kazimierzu, przy ul. Kupa, restauracja nazywa się Zagadka Smaku Resto Bar.
Wrzasku było wiele i przez liczne miesiące. Od chwili dorwania się do Fejsa ekipy restauracji Na Pole kuszono zdjęciami nad wyraz powabnymi, z mięsem jako głównym tematem; a przy tym zapewniano, że już za chwileczkę, tak do pięciu-sześciu miesięcy, można będzie zjeść wszystko to, co na obrazkach.
Pewnej niedzieli, niedawno, odrzucało nas od knajpy do knajpy, a wszędzie zamknięte albo inne problemy. Nie było siły, trzeba było się udać pod pewien adres na Kazimierzu.
Są w Krakowie mosty, których nie lubię. Najmniej podoba mi się ten podgórski, Powstańców Śląskich. Lubię to, co przed i za nimi, a środek, szczególnie w upał i dni deszczowe, wywołuje ciarki. Najczęściej wsiadam w tramwaj i jadę ten jeden przystanek, sprawa załatwiona.
Powiedzieć o Krupniczej, że się zmienia, to nic nie powiedzieć, tu wszystko pęcznieje jak w jakimś śnie na jawie, na niedozwolonym wspomaganiu.
Zebrało mi się już sporo tego łażenia, z którego rosną potem teksty: krótkie wizyty dają porównanie. Są jak drożdże, na których wyrasta ciasto.
Czegóż to na Kazimierzu nie ma! Ilekroć przechadzam się jego ulicami, a przechadzam się zadziwiająco często, jakby wbrew sobie, odkrywam coś nowego. A jeśli nie gotową knajpę, to jej zapowiedź w witrynie lub co gorsza (lub lepsza) oznaki upadku: szyby wyklejone szarym papierem.
Stacja Zabłocie nosi nazwę dzielnicy, w której się znajduje, między nowymi budynkami a Wisłą. Niewielki, przyjemny budyneczek, do tego mnóstwo zieleni, trawnika, roślin, a także leżaki, krzesła, stoły, parasole i baldachimy. Tej przestrzeni niemal tu nadmiar, luksus, na który w mieście - tej jego części bardziej centralnej - nie stać nikogo.
Po wojażach do Lanckorony, której scenę gastronomiczną opisywaliśmy przed chwilą, przyszła pora na wyprawę tramwajową do dzielnicy Kazimierz. Udaliśmy się na ulicę Szeroką, gdzie zainstalował się Restart.
Spiekany przez żar, wybrałem się z Osobą Towarzyszącą na dworzec dla środków transportu specjalnej troski. Kiedy osoba kategorii trzeciej udaje się, jak my, do Lanckorony, władze regionu zachęcają do używania samochodu; świrów zaś do jazdy Maks Busem.
Czasem, często nawet, losy przedsięwzięć gastronomicznych bywają niezrozumiałe: szczególnie wtedy, a więc dla nas, osób niepowiązanych, niemal zawsze, kiedy nie znamy żadnych szczegółów.
Wszystko zaczęło się od Łamiącej Wiadomości. Osoba Towarzysząca donosiła - choć wielka wspólnota wegan zdążyła się już nacieszyć tą informacją - że stała się rzecz doniosła: Vegab, lokal przy ulicy Starowiślnej, dawniej przerażająca dziupla spowita mrokiem, został ozłocony laurem przez portal bigseventravel.com.
To kolejna taka historia: najpierw był food truck, powstała stała miejscówka. To daje czas, żeby się dotrzeć. Tym razem w Podgórzu, w miejscu, które zaczyna gastronomicznie ożywać; konkretnie zaś - w Rynku Podgórskim.
Oto prawdy, które pora przypomnieć. Niektóre dzielnice mają mniejsze od innych szczęście do restauracji, a przyczyny tego stanu są całkowicie niezrozumiałe.
Należy się nam wszystkim solidny rys historyczny. Mowa będzie bowiem o miejscu, które zaliczyło więcej upadków niż jakiekolwiek inne: chodzi o podziemia kamienicy przy Karmelickiej 7.
Tamta niedziela była pod wieloma względami wzorcowa - wisiało słońce, ale jeszcze nie jakieś saharyjskie upały, powietrze się odrobinę ruszało. Musiałem tamtej niedzieli pracować, jednak praca odbywała się na Woli Justowskiej.
Tę peregrynację zacznę na Kazimierzu, w Hevre, do którego niejeden raz chodziliśmy z Osobą Towarzyszącą, ku naszemu zadowoleniu. Jakoś parę dni temu - była bodaj sobota - znaleźliśmy się w okolicy, trzeba było zjeść, padło na Hevre.
Którejś nocy napisał do mnie Nocny Korespondent, którego tak nazywam, bo on chyba nigdy się nie odezwał za dnia. No i oprócz wskazań i ocen, z którymi jak zawsze nie w pełni się zgadzam - cóż jednak piękniejszego niż pogodna niezgoda - wskazał mi lokal na Ruczaju.
Napisała do mnie Wierna Czytelniczka Maria (tak się podpisała), emerytowana nauczycielka. Bardzo jej za ten list dziękuję. O tyle piękniej dostawać listy na papierze, pisane długopisem. Nie można ich pozostawiać bez odpowiedzi.
Dzień był ponury i deszczowy, wkurzający podwójnie, bo wypadł w majówkę, która, jak wiadomo, jest u nas najważniejszym świętem państwowym. Człowiek życzy sobie ciepła, słońca, i w ogóle wszystkiego antydepresyjnego, a tu szarość i rozpacz. W związku z tym majówkę spędzaliśmy wyjątkowo kulturalnie, chodząc do muzeów.
Opowiastka zaczyna się od jednego z niezliczonych spacerów na trasie między ul. Piłsudskiego a Zwierzyniecką, póki jeszcze chodziłem tą trasą.
Sypnę teraz z rękawa garścią wieści w nieładzie, tak, jak do mnie przychodziły.
To będzie jeden z tych niezwykle rzadkich tekstów, które na dobrą sprawę możecie sobie darować i lecieć od razu na sam dół, żeby wyłapać adres. To się opłaci: po prostu idźcie.
W zeszłym tygodniu pisałem o Wschód Barze, wytykając to i owo, ale zasłużenie. Miałem zamiar napisać dziś o innym adresie, postanowiłem jednak, że przyszedł czas na Wietnam na Brodzińskiego, już niemal przy Rynku Podgórskim.
Bardzo mnie ubawiło, kiedy na jakiś czas przed otwarciem nowej placówki gastronomicznej Chór Podziwiających wydał werdykt, że jest to miejsce genialne. Przy okazji obwieścił, że niedługo i my, maluczcy, będziemy mogli pójść do Wschód Baru, żałując, że nie należymy do ich grupy - zakonu Tych, Którzy Wiedzą.
Copyright © Wyborcza sp. z o.o.