Otóż jest taka sprawa, że mnie nachodzą, często nocą, rozmaite Korespondentki, nie wspominając o Korespondentach. Są to moi informatorzy, zainteresowani pulsem gastronomii, charty wyczulone na krew.
Szedłem wzdłuż fasady centrum kongresowego ICE, rozmyślając nad istotą przeszklonej architektury. Pięknie wygląda nocą, rozświetlona od środka, zachęcająca tą swoją niemal pustką. Widać głównie przestrzeń i światło, i jest to widok godny wielkiego miasta.
Patrzyłem tygodniami, jak się przekształca piwnica, przepraszam, izwienitie, poziom minus jeden Pasażu 13. Tam, gdzie kupowałem wino, nastały roboty, wino przeprowadziło się na przeciwną stronę. Patrzyłem i patrzyłem, nie było końca robotom; aż mi się znudziło.
Idzie zima, wiatry wieją, dziś usłyszałem, że rozsądniej będzie nie stawiać samochodów pod drzewami. Nie stawiam więc. Siedzę w zaciszu, zastanawiam się nie nad wczorajszym obiadem (bo wiem, co o nim myśleć), tylko nad dziwnymi ruchami, fluktuacjami na rynku restauracyjnym.
Pałętałem się ostatnio po mieście, jadłem przy okazji. Mówiąc więc otwartym tekstem, nie namaszczałem się jakimś cudownym pachnidłem, nie przebierałem się w surdut, muchy nie wiązałem; wychodziłem z domu i czekałem, aż skosi mnie głód. To jest, uważam, o wiele lepszy sposób poznawania miasta niż polowanie na najlepsze restauracje.
Wychodziłem z kina po nowym Bondzie, albowiem jestem przywiązany do najtrwalszych wartości i Bonda w żadnym razie nie odpuszczę. Było zdrowo po północy, ciepło, halny, czekałem na taksówkę, oczekiwanie umilałem sobie ponurymi myślami: ja jednak jakiś mało bondowski jestem, trochę niedoprasowany, słabo strzelam i w ogóle to nie pamiętam, kiedy się biłem ostatnio. (Z litości dla siebie nie wyliczam wszystkiego).
Podzielę się z wami podróżnym jedzeniem. A mam w czym wybierać: jadałem ostatnio batony na stacjach benzynowych, kanapki na dworcach, ba, flaki w Pendolino (dość lekkie i całkiem smaczne, nic w nich trującego); a także liczne posiłki restauracyjne w rozmaitych miastach.
Dzień, a była to ostatnia niedziela, zaczął się od wyborów; o tym jednak ani słowa więcej. Potem pospieszny kurs na dworzec, zimno, stacja podziemna, niemal pusta. Jedyny punkt pełen ludzi: sklep piekarniczy połączony z kawiarnią. Stoi kolejka, bo nie doszła do nas jeszcze moda na przyspieszone robienie kawy, kiedy czekają w ogonku ludzie; a może umiejętność, myślę sobie w drugim podejściu, nie dotarła jeszcze?
A skoro pogoda była włoska, bo akurat w zeszła niedzielę była, i skoro się właśnie wróciło z Włoch, bo się akurat wróciło, to była pora na włoską restaurację. Rzadko, coraz rzadziej miewam takie pokusy w naszym mieście. Nie wynika to z jakiejś szczególnej fanaberii, tylko z rachunku ekonomicznego: żeby zjeść dobrze po włosku, trzeba się koszmarnie spłukać.
Proszę szanownych czytelniczek, są teraz dni takie, że chce się wyć. Patrzę za okno: śnieg. Wychodzę: błoto. Zostaję w domu i od razu czytam ze zdumieniem na Fejsie: ?Proponowane grupy: Odeszli - pisarze Stowarzyszenia Pisarzy Polskich?.
Wyprawa zaczęła się w Krakowie w słoneczną sobotę; takie spóźnione wakacje w mieście. W godzinach późnośniadaniowych znaleźliśmy się przy ulicy Pijarskiej w lokalu Cudawianki Food&Wine.
Wracam ostatnio ciągle do Krakowa; z różnych stron wracam. Przepełniony innymi smakami, zapachami, kiedy tylko ląduję w mieście, od razu budzi się tęsknota za tym, co było. Tym bardziej, że dzień coraz krótszy, że w łóżku zimno, piję herbatę za herbatą, a i tak nie pomaga. (Może dlatego, że bez prądu ta herbata).
Przejdźcie się kiedyś ulicą Lea, od początku do końca, zobaczcie, jak zmienia charakter. Na jej ostatnim odcinku wciąż można znaleźć duże budynki, ale to już nie rozmach bloków stojących bliżej centrum ani kamienic tuż za parkiem. Piękna wycieczka, zróbcie ją koniecznie na piechotę.
Kiedy do domu się wraca, to oprócz poczucia szczęścia, jakie ogarnia na widok portu lotniczego Balice, towarzyszy podróżnemu uczucie bolesnej straty. Jest ona związana z tym wszystkim, co tam, gdzieś zostało; w moim wypadku we Francji.
Bo jak przychodzi co do czego, do wyznania całej prawdy, to nie zawsze jest ona miła. Tu, gdzie teraz jestem (podpowiedź: w Paryżu) niby wszystko tak samo, ludzie chodzą, jeżdżą, pracują, narzekają okropnie; i tak jak u nas, lubią się zabawić. I zjeść dobrze. To ostatnie lubią nawet bardziej niż my. I jak przyjdzie co do czego, to, nie wiedzieć czemu, jest im lepiej niż nam. Spróbuję opowiedzieć, dlaczego.
Tak się, szanowne czytelniczki, złożyło, że siedzę w Paryżu, ale nic o tym dziś nie napiszę: w chlebaku noszę jeszcze krakowską restaurację.
Kiedy najdzie was, drogie czytelniczki, i was też, czytelnicy prawie równie drodzy, nocny głód na serca, wątroby, grasice albo (to też się przecież zdarza) na coś trudniejszego do zdobycia, na uszy lub wymiona - nie jesteście sami.
Znów nastąpił ten smutny moment, kiedy opuszczałem ziemię małopolską i znalazłem się w porcie lotniczym Balice. Fajnie, fajnie, wszystko się buduje, przyjemnie patrzeć, ale doskwierają głód i pragnienie.
Uważnym przypominam, nieuważnych zaś informuję, że jakiś czas temu byłem nad Bałtykiem. Po naszej, polskiej stronie. Byłem, rzuciłem się na ryby, wróciłem nimi obżarty.
Są otwarcia, na które się czeka; i takie, na które się czeka jak jasna cholera. To było z tych drugich.
Na stronie Gazeta.pl zobaczyłem filmik z Tessą Capponi-Borawską, która wystąpiła w nim jako rodowita Włoszka. Materialik nosił tytuł godny "Faktu": "Cała prawda o sosie bolońskim". Pani Capponi wyjaśniła, że sos boloński to "sugo bianco", a więc sos bez pomidora, a do tego średniowieczny, jedynie z mięsem i podrobami, z wielką domieszką przypraw korzennych.
Prawda i tak wyjdzie na wierzch, więc powiem od razu: jestem na wakacjach. Jesteśmy, właściwie. W tym akurat wypadku to ja jestem towarzyszący, nie Towarzysząca, to ona tym razem gra pierwsze skrzypce. Ona wymyśliła, ona zmusiła, ja siedzę cicho i noszę walizki. Ja się podporządkowuję, spełniam zachcianki. Cieszę się, że tego nie widzicie.
Czasem, myślę, warto się ugryźć w język. A czasem, jak sądzę, powstrzymywać się nie warto. Jak w ostatnią sobotę, kiedy poszliśmy na coś pomiędzy śniadaniem a obiadem.
Byłem ostatnio z Towarzyszącą w muzeum Manggha pooglądać nową galerię i wystawę Wróblewskiego. Pooglądaliśmy, nadal lało. Towarzysząca udała się na kolejną wystawę, do muzeum obok. ?I weź mi jakieś ciastko?, rozkazała na odchodnym.
Zaciągnięty przez Towarzyszącą poszedłem ostatnio oglądać Wodną Masę Krytyczną. Fajnie było: organizatorki w przepięknych strojach nocnych zakupionych na Kleparzu, dwie syreny na złotej rybce, zespół Fundacji Sztuk Wizualnych na kanapie (uwagę zwracała koszula nocna rodem z Jubilata); oto lista moich preferencji.
Po tygodniach obserwowania, po zachodzeniu w głowę, co też może powstać na miejscu sławnych barów Piccolo i Rooster (czyli naprzeciw Starego Teatru), tych upadłych gwiazd gastronomii krakowskiej, istniejących na różnych etapach jej rozwoju......
Mam w życiu całe okresy bezmięsne i wtedy jestem bardzo szczęśliwy. Z jednym wyjątkiem: kiedy muszę się żywić w knajpach. Pisałem o tym wielokrotnie, ale nie po to, żeby się pastwić, tylko dlatego, że to najświętsza prawda: tak zwana wegetariańska scena gastronomiczna jest w Krakowie żenująco słaba.
Dziś, na życzenie naszych czytelniczek, będzie kawałek o charakterze zasadniczym. Będzie to mianowicie mrożący krew w żyłach odcineczek o kelnerach płci obojga.
Przyznaję: jadłem ostatnio w Burger Kingu. Była to część chytrego planu, czyli próby odmalowania wielkiej panoramy burgera polskiego, naszej nowej narodowej namiętności. Bułka z kotletem stała się przedmiotem kultu, i wcale nie dlatego, że - jak w zamierzchłych czasach - jest niedostępna.
W sobotę zeszłą wywiało mnie do stolicy. Miałem mnóstwo zajęć, ale nie odmówiłem sobie skoku w bok.
Copyright © Wyborcza sp. z o.o.