Najtrudniej napisać o znajomych. Z Koleżanką ze Szkolnej Ławy chodziłem na ten sam rok. Wtedy jadała tylko banany, dziś dyktuje tempo życia kulinarnego w mieście. Wszędzie jej pełno. Prowadzi (w zespole) hummusowy biznes, współtworzy hummusową knajpkę, organizuje żarciowe festiwale.
Ze dwa tygodnie temu, w sobotę, poszliśmy do lokalu Blossom na Rakowickiej. Mieści się w jednym z tych świecących nowością budynków, wszystko tam nowiuśkie i takie wymuskane. Niewątpliwie ma to kilka zalet.
Jak co roku o tej porze los rzucił mnie do Niemiec, do Dusseldorfu, i znów mam dylemat: zastanawiam się, gdzie pójść na obiad.
Do miasta dotarła wieść, że jakiś czas temu w Podgórzu powstała pizzeria neapolitańska. Kto zaś mówi neapolitańska pizza, powiada: Neapol. Poleciałem, bo do pizzy mam niewysłowioną słabość.
Zima wyzwala w człowieku najgorsze: ma ochotę iść daleko, mięso gryźć, krew i wino chłeptać, upodlić się ma ochotę. Sami wiecie. (Albo i nie. Powinniście jednak spróbować zrozumieć).
A mróz wtedy był, sami wiecie jaki, jak na Alasce, aż zatykało gardło. Właściwie nie bardzo wiadomo czym bardziej, ciężkim smrodem spalenizny czy suchym powietrzem i mrozem. Nawet się nie zastanawiałem wtedy: brnąłem przez ulice, pozbawiony całkowicie oddechu, myśląc o jednym, żeby dojść jak najszybciej i żeby tam, gdzie dojdę, było otwarte.
Smog był tłusty, przyjemny, nożem można go było kroić. Smog ma w sobie wiele ze wspomnień dziecinnych, jest jak sanki albo choinka. Wychodzi człowiek przed kamienicę, nosem pociąga: jest smog, wrócił, zima wróciła! Tylko ta mgła, co tak pięknie świeci o zmroku, nie jest mgłą, okazuje się, tylko z dymu, z mebli spalonych, z węglowego miału. Ale co robić, trzeba się cieszyć, taką zimę nam dali, innej nie znamy przecież.
Jak kobieta zrobiła spektakl "Głód", na podstawie tej, wiecie, książki o głodzie Martina Caparrósa, tej, o której wszyscy mówią, ale mało kto czytał, to myślicie, panny moje drogie i mniej drodzy panowie, że to dobry jest pomysł wziąć taką panią na obiad? Jest to z całą pewnością pomysł ze wszech miar literacki.
Uświadomiłem sobie właśnie, że właśnie się żegnam z czwartym redaktorem moich tekstów. Niebawem, jak wieszczy z nadzieją mój przyjaciel, fanatyczny zwolennik gadżetów i sam człowiek prasy, będą za nas pisać programy. Nie chciałbym takiej zmiany.
Poszedłem któregoś dnia do nowej włoskiej knajpy, L'Officina della Pasta, przy ulicy Gołębiej. Rzucam tu tak obco brzmiącą nazwą, informuję, że jest restauracja, ale powinniście mnie zobaczyć: na gębie cierpienie, ręka spotniała, ja przecież pod tym adresem wypaliłem niejedną paczkę carmenów, niejedną wypiłem kawę.
Poszedłem w końcu na koniec ulicy Krowoderskiej, głównie dlatego, że to mój patriotyczny obowiązek: podają tam jednak kuchnię polską, no i lokal znajduje się niemal po sąsiedzku. I jeszcze jedno: znajduje się na restauracyjnym wygwizdowie. Uważam, że takim lokalom należy się przyglądać pilnie.
Nie będę kłamał, bo i tak się wyda: siedzę we Francji. Zażywam umiarkowanego odpoczynku połączonego z umiarkowaną pracą. Karmią mnie tu, więc z lenistwa mógłbym opisać ciurkiem te wszystkie obiady; przyznam, że przeszło mi to przez głowę. Poniosła mnie jednak ambicja, mam ochotę dać wam Francję do powąchania, zastanowić się, czym się ten zapach różni od naszego.
Tak się złożyło, że zamiast hulać po mieście, spędzać radosne chwile w ICE Kraków na kolejnej edycji festiwalu Terra Madre, gdzie na ladach i pod nimi wyłożono wszystko, co ziemie nasze oraz krainy ościenne mają najlepszego, a więc zamiast tego wszystkiego zaglądałem w otchłań choroby, czekając aż gorączka zakończy tortury.
Ponieważ, jak pamiętamy z ostatniego odcinka, coś się naszym miejskim radnym chwilowo stało w rozum, musiałem przerwać obżeranie się i palnąć tu odpowiednią mowę dotyczącą handlu alkoholem. Teraz jeszcze tylko zdanko: na tym nie koniec, obserwuję, nasłuchuję, zobaczymy, co się z tego wykluje.
Kiedyś tam, w niezbyt odległej przeszłości, zapragnąłem zapoznać się ze stanem kuchni indonezyjskiej w Krakowie. Bo owszem, jest to możliwe. Udałem się więc pewnej niedzieli na róg Starowiślnej i Dietla i odbiłem się od drzwi: w tamtą niedzielę Bumbu Jawa miało akurat wolne.
Szczerze powiedziawszy, piszę do was z pociągu pospiesznego. Jestem gdzieś w drodze z Tangeru do Fezu, zapomnijcie więc o polskiej kuchni i krakowskich restauracjach.
Żeby nie było żadnych niedomówień. Znajduję się obecnie w Tangerze, do snu kołysze mnie syreni śpiew portu i wrzask mew, nie licząc pluskotu wody, okolicznych muezzinów oraz szumu palm. Jeśli to was złości, nie czytajcie dalej. Przyszła moja kolej, teraz ja mam wakacje; choć jeśli spojrzeć na sprawę trzeźwo, nie mam urlopu od pisania.
Była to jedna z tych wieczornych wycieczek, kiedy grupa zgłodniałych ludzi mówi sobie, a co tam, idziemy do knajpy. Postanowiłem zrobić rozpoznanie rynku; a właściwie Rynku, tego Głównego.
Problem z jedzeniem, ten podstawowy, jest taki: niekoniecznie chodzi o to, gdzie wydać wielkie pieniądze i się objeść frykasami, tylko gdzie pójść na obiad nasz codzienny, na codzienną naszą kolację. Tu jednak zaczynają się schody, trzeba się odrobinę nawyjaśniać.
Tak się jakoś porobiło, bez wielkiego rozgłosu, że Podgórze urosło gastronomicznie, że człowiek wędrujący ulicą Limanowskiego już z głodu nie zdechnie między jednym jej końcem a drugim. Nie będzie skazany wyłącznie na precla i bar mleczny, na bułkę w sklepie: Podgórze się sprężyło, rozwinęło, i wygląda na to, że nic go przed dalszym rozwojem nie powstrzyma.
Zajęcia obowiązkowe nie pozwoliły mi zajrzeć w ostatnią niedzielę na Art & Food Bazar na Kleparzu; no trudno, nie udało się, ale znów kiedyś zaświeci słońce.
Czy zastanowiło was kiedyś, co się dzieje, jeśli się miesza wodę święconą z biznesem? Mnie ostatnio naszły takie myśli w Cukierni Wadowice, róg Studenckiej i Podwala; a chodzę tam, bo mam blisko, bo jest ładnie, mają internet i klimatyzację.
W dzień wolny od pracy byłem na placu Wolnica, w lokalu Green Times. Lubię tam chadzać, bo wesoło i czysto. Niedziela, wszyscy odpoczywają: wchodzę, a w lokalu tak jakby nikogo. Patrzę jednak, coś zza stołu wystaje.
Ostatni tydzień, wiadomo, był trudny. Ludzi więcej, jacyś dziwni, śpiewni. Centrum miasta zakorkowało się, ale wystarczyło wejść w dalsze okolice, a dalsze znaczy: trochę poza Rynkiem, żeby zobaczyć Kraków jak w wielkie święto narodowe połączone z długim weekendem, jak po hekatombie. Ciekawy widok, pełen spokoju, przestrzeni tylko dla siebie.
Było już blisko wiadomych wydarzeń, Światowych Dni Młodzieży, które dziwnie zmieniły to miasto. Mieszkańcy odpłynęli jakby, rozpłynęli się we mgle; napłynęli jednak nowi, weseli. W licznych lokalach pojawiły się plakaty informujące, że tu światowa młodzież może jeść na osobnych zasadach. Patrzyłem, namierzałem, zastanawiałem się, co też im tam dają jeść.
Podczas przeczesywania sieci zelektryzowała mnie informacja, że w nowo powstałej knajpie mają dwa działy: Jedzenie i Ludzie. O pierwszym za chwilę, w drugim dają niebawem tzw. ciekawego człowieka, mego kolegę i przyjaciela, redaktora Grzegorza Jankowicza.
Nazbierało się ostatnio sporo drobnych obserwacji, korzystam więc z sezonu ogórkowego, żeby z nich utworzyć wesołą mieszankę. Wesołą, bo to obserwacje w większości pozytywne i przydatne.
Pamiętam doskonale dzień, kiedy przechodząc ulicą św. Tomasza odkryłem bez nadmiernego zdziwienia, że lokal Lo Scrigno dei Sapori Italiani dokonał żywota. Gdzie jeszcze parę dni wcześniej krzątali się ludzie, szyby zasłaniał teraz karton. Jasne było, że nastąpiła śmierć.
Łańcuszek dobrych ludzi sprawił, że doszła do mnie wiadomość następująca: w pasażu Hetmańskim otwarto restaurację. Na pytanie: "jaką restaurację?" otrzymałem następującą odpowiedź: "nie wiem, ładna jest jakaś, ma kwiaty w oknach". Na niektórych współpracownikach nie zawsze można polegać.
Chciałem w uniesieniu zacząć o hinduskiej kuchni, ale to musi zaczekać do drugiej części sprawozdania. Kiedy do was piszę, cała Polska wstrzymuje oddech z powodu jedzenia, a właściwie jego moralności czy też etyki gastronomicznej. A jeszcze precyzyjniej: etyki jedzenia wegańskiego, co już z daleka śmierdzi kolejnym podłym żarcikiem wobec tej grupy bliźnich. Jednak to podejrzenie nie posiada podstaw faktycznych.
W nieustającym poszukiwaniu smaków jakiś czas temu zawędrowałem na Mały Rynek. Działa się impreza zorganizowana przez tajlandzkie władze turystyczne. Zaszedłem do namiotu z portretem króla i flagami, bardzo to wszystko było podniosłe, wykonałem nawet pamiątkową fotografię.
Od kiedy przejście pod torami na stacji Kraków Zabłocie jest zamknięte i na ulicę Lipową trzeba się przedostawać naokoło, w okolicach MOCAK-u muszę bywać częściej. Taka drobna złośliwość losu.
Pewnego dnia dotarła do mnie informacja, że Koleżanka ze Szkolnej Ławy chodzi podniecona po mieście i gada, że jest jedno takie miejsce, że buty spadają, a szczęka szoruje po bruku. Ponieważ Koleżanka jest wege, to miejsce, ma się rozumieć, też jest wege, a jakby tego było mało, jest wegańskie.
Pewnego dnia pewien mój przyjaciel odchrząknął dla powagi i znad wina oznajmił grobowym głosem: ?Otóż zostałem poproszony o przekazanie następującej wiadomości: powinieneś się udać do restauracji Zielona Kuchnia?. I byłby to koniec komunikatu, gdyby nie pewien drobiazg: to zlecenie o niemal mafijnym brzmieniu nadał mi pewien szanowany poeta.
W zeszłym tygodniu porzuciłem was przed lodziarnią Good Lood na placu Wolnica. Staliście w kolejce: nie była bardzo długa, jeśli dzień nie był słoneczny; albo być może nie staliście w kolejce, tylko siedzieliście na leżakach przed lokalem i obżeraliście się słodyczami. Jeśli tak było, to was bardzo dobrze rozumiem.
Weganie uważają, że jestem oszalałym miłośnikiem mięsa, a w szczególności mięsa czerwonego. A miłośnicy mięsa, w szczególności czerwonego, uważają, że promuję kulturę wegańską. Poczytuję to za swój osobisty recenzencki sukces - mówi Wojciech Nowicki, krakowski recenzent kulinarny, który w ?Wyborczej? publikuje od 10 lat.
Na Kazimierzu czas spędza się jak na wycieczce. W ostatnią niedzielę przeglądałem łupy spod Hali w lokalu Miejsce, czytałem niespiesznie książkę, jak wolny człowiek.
Poszedłem ostatnio do lokalu Zenit przy ulicy Miodowej, gdzie zmieniła się obsada szefowej kuchni. Uważam, że to świetnie. Nowa szefowa jest owiana sławą po występie w programie ?Top Chef?, no ale nie takie rzeczy przeżyłem, ja nawet tego się nie boję.
Właściwie nie wiem, co tak bardzo lubiliśmy w Winomanie na Tomasza: miejsca było niezbyt wiele (trochę więcej w piwnicy); po pewnym czasie okazało się jednak, że jest go akurat tyle, ile trzeba.
Nowa restauracja nazywa się Stół. Kiedy to czytacie, kończy dwa tygodnie. Zabieram się za opisywanie bardzo wcześnie, uważam jednak, że warto: temat jest ważki.
Copyright © Wyborcza sp. z o.o.