Siedem miesięcy temu urodziłaś dziecko przez cesarskie cięcie. Poród odbył się bez komplikacji, ty i twój synek jesteście zdrowi, możecie szybko wyjść do domu. Dochodzisz do siebie, wraca miesiączka. Tylko dlaczego trwa kilkanaście dni i tak nieprzyjemnie pachnie?
To tylko niewielki guz, proszę się nie martwić – słyszysz od ginekologa. Chcesz się go pozbyć, ale podobno nie ma potrzeby. Nawet wtedy, kiedy ten „niewielki guz” z badania na badanie okazuje się coraz większy. Wreszcie dostajesz skierowanie na operację i myślisz: usuną mi guza z jajnika, podkurują, dostanę dwa tygodnie zwolnienia i po sprawie. A potem budzisz się, łapiesz za brzuch i czujesz pustkę.
Cytologia, USG i inne regularne badania ginekologiczne. Świadome swojego ciała kobiety. Matki i te, które dopiero planują nimi być. Nagle między jedną pracą a drugą słyszą tę samą diagnozę: rak szyjki macicy. Ich poukładany świat staje w miejscu. Nie wierzą, płaczą, załamują się, poddają. Ale gdy zdają sobie sprawę, że mają dla kogo żyć, podejmują wyzwanie i zdeterminowane stają do walki z nierównym sobie przeciwnikiem. Medycyna jest dziś przecież na tyle rozwinięta, że z tym, jednym z najbardziej podstępnych nowotworów, dobrze sobie radzi. Niestety takich pacjentek jest dużo – co roku na świecie na raka szyjki macicy zapada pół miliona kobiet. W Europie z powodu tego rodzaju nowotworu co 18 minut umiera jedna. Polskie statystyki są równie przerażające – fatalną diagnozę słyszy co roku ok. 2,5 tys. Polek. Połowa z nich nigdy nie wyzdrowieje, bo zbyt długo zwlekała z cytologią.
Choć słyszą tę samą diagnozę, ich choroba i leczenie ma różny przebieg. Swoje historie Syrenki, czyli kobiety chore na nowotwory ginekologiczne, opisują innym, które przeszły lub właśnie przechodzą to, co one. Za pośrednictwem grup „Syrenki” czy „Syrenki na gigancie” na Facebooku oraz Stowarzyszenia „Niebieski Motyl” polecają sobie specjalistów, wymieniają się doświadczeniami, podnoszą na duchu, zwierzają z najbardziej intymnych problemów, stają się sobie bardzo bliskie. Organizują wycieczki, jeżdżą na rejsy, wspólnie uczą się korzystać z każdego dnia życia.
– Chorobie zawdzięczam też dobre rzeczy – nowe przyjaźnie i wiele dowodów na to, jak wielka siła drzemie w nas, kobietach. Potrafimy się podnieść nawet wtedy, kiedy wydaje się, że już nie ma o co walczyć. Syrenki są wspaniałe – mówi Asia, 46-letnia kobieta, której trzy lata temu na skutek postawionej diagnozy nowotworowej usunięto macicę, jajniki, jajowody, wyrostek robaczkowy, sieć mniejszą, większą oraz 53 węzły z brzucha. Zdaniem specjalistów, do których trafiła, operacja radykalna, czyli histerektomia, była jedyną skuteczną metodą leczenia. I pewnie by się na nią zgodziła, bo zdążyła urodzić dorosłą dziś córkę i nie planowała już dzieci, tyle że nikt nie zapytał jej o zgodę. Za szansę od losu miała potraktować to, że mogła się obudzić. – Guz wyrósł z początkowo niegroźnej i regularnie kontrolowanej torbieli na jajniku. Najpierw lekarze uspokajali mnie, że to niewielka zmiana i nie trzeba jej usuwać. Sześć centymetrów, dwie komory, guz lity. Zapraszamy na zabieg za osiem miesięcy – usłyszałam w państwowej placówce. Dopiero kiedy guz znacznie urósł, dostałam skierowanie na wcześniejszy termin – wspomina.
31-letnia Edyta dobrze wspomina swoich lekarzy. Od lat wszystkie kobiety w jej rodzinie leczyły się u jednego, zaufanego ginekologa. To jego numer wybrała w niedzielne, listopadowe popołudnie, kiedy z jej pochwy zaczęła wydzielać się krew o nieprzyjemnym, zgniłym zapachu. – Siedem miesięcy wcześniej urodziłam drugie dziecko. Poród odbył się bez żadnych komplikacji, dlatego kiedy lekarz dostrzegł w moim kanale szyjki macicy naciek od dużego guza, był w szoku. Rozległy nowotwór w tak krótkim terminie?! I to typ, który atakuje zwykle… płuca? Dzień wcześniej rozmawialiśmy z mężem o trzecim dziecku. Że może to dobry czas, różnica między dziećmi nie będzie taka duża… Choć wstępne podejrzenia brzmiały fatalnie, wyszłam od lekarza z nadzieją – nic nie było przesądzone, miałam czekać na szczegółowe wyniki.
33-letnia Marta, matka dwójki dzieci, zmieniła partnera i próbowała po raz kolejny zajść w ciążę. Od kilku lat leczyła nadżerkę, ale miała chorobę pod kontrolą, regularnie odwiedzała lekarza. Była tak przyzwyczajona do jej obecności, że momentami o niej zapominała. Brak miesiączki uznała za dobry objaw. W gabinecie ginekologa okazało się, że to jednak nie ciąża, ale niegroźne zaburzenie pracy hormonów. Dostała leki i rzuciła się w wir pracy. Po czasie zaobserwowała u siebie niespotykane w tym terminie krwawienie. – Lekarz pobrał wycinki i oznajmił, że nie jest dobrze. Nie sprecyzował, tylko trzymał mnie w niepewności przez trzy dni. Bo tyle czekałam na dokładne wyniki.
„Operacja radykalna” – usłyszały od swoich lekarzy Edyta i Marta. To inaczej histerektomia, czyli zabieg usuwający macicę oraz w razie konieczności jajniki, jajowody, okoliczne węzły chłonne i część pochwy. Po takiej operacji kobieta już nigdy nie może zajść w ciążę. – Profesor, który przyjął mnie na oddział, zauważył, że jestem młoda, ale przy okazji ostrzegł, że przy takim stopniu zaawansowania nowotworu bez operacji radykalnej może być różnie. Wciąż miałam jednak nadzieję, że nie skieruje mnie na histerektomię, że uda się ocalić chociaż część narządów, że może farmakologia… Lekarz doradził jednak, że nie powinnam zwlekać z operacją, stan jest zbyt poważny. Mówił też, żebym nie traciła całej nadziei – wszystko okaże się na stole operacyjnym. Podpisałam zgodę… I obudziłam się bez macicy, jajników i jajowodów. Potem dowiedziałam się, że z powodu zaawansowania nowotworu było to jedyne rozwiązanie. Operacja miała miejsce osiem lat temu. Śledzę aktualności związane z rakiem szyjki macicy i wiem, że gdybym dzisiaj zgłosiła się z taką diagnozą, prawdopodobnie każdy lekarz uznałby, że już nie ma czego operować. Dlatego cieszę się, że wtedy uratowano mi życie – mówi Marta.
Przypadek Edyty był bardzo trudny, a przede wszystkim – rzadki. – Nie było mowy o farmakologii, za duże ryzyko. Będąc już w szpitalu, obserwowałam lekarzy – wymieniali się moimi wynikami i nie mogli uwierzyć, że mają do czynienia z takim rodzajem nowotworu oraz że pojawił się on u tak młodej osoby. Baliśmy się z mężem, że guz urośnie do rozmiaru, którego nie będzie dało się operować. Każdy dzień był ważny. Dlatego zdecydowałam się na radykalną histerektomię, choć jeszcze kilka tygodni wcześniej planowałam trzecią ciążę. W decyzji pomogła mi jednak świadomość, że jestem już mamą dwójki cudownych dzieci, a ta operacja to jedyna szansa na życie.
Chemioterapia uszkodziła Marcie jelita i pęcherz. Do dziś ma problemy z utrzymaniem moczu. Jako młoda kobieta bała się nawet wyjść do sklepu, w którym nie było toalety. Krępował ją też brak włosów, brwi i rzęs, które straciła w wyniku przyjmowanej chemii. – Nie wiem, czego spodziewać się po własnym ciele. Wygląda i reaguje zupełnie inaczej, starzeje się w przyspieszonym tempie. Mam wiotką skórę, problemy ze współżyciem, niespodziewane krwawienia. Moja gospodarka hormonalna szaleje, a ja nie mogę przyjmować dodatkowych hormonów, żeby znowu nie narazić się chorobie.
W czwartym cyklu chemioterapii Edyta zaczęła tracić czucie w nogach. – Leki zmieniono mi w ostatniej chwili. Inaczej mogło dojść do niedowładu nóg. Do dziś mam problem ze stopami – wiem, że zginam palce, ale czuję to bardzo słabo. Naturalne jest też dla mnie mrowienie w rękach. Oraz bóle kostno-stawowe, ale te są do zniesienia. Doskwiera mi za to przyspieszona menopauza. Nie wiedziałam, że można się tak pocić.
Jak wygląda życie codzienne Syrenek po zabiegu? Kobiety dzielą się swoimi doświadczeniami w internecie, a niektóre spotykają się na żywo. Wszystkie podkreślają, jak ważne w obliczu choroby jest „babskie wsparcie”.
Marta po pięciu latach przerwy wróciła do pracy jako szwaczka. Po pracy urządza ogród i troszczy się o dorosłe już dzieci. Przyznaje, że od czasu operacji niczego nie planuje. Bo plany mogą zmienić się w jednej chwili. Tak jak wtedy na korytarzu poradni ginekologicznej.
Edyta zaraża optymizmem wszystkich wokół i cieszy się, że dzięki „współlokatorowi” udało się zażegnać niektóre niesnaski rodzinne. Jej uwaga skupiona jest na dwuletnim Szymonie i czteroletniej Zosi. – Jestem szczęśliwa. Mówię o chorobie w czasie przeszłym, a mojego raka traktuję jak zwykłą grypę. Było, minęło. Zachorowałam i wyzdrowiałam. Chorować już nie zamierzam.
Ogłoszenie Płatne
Ogłoszenie Płatne
Wszystkie komentarze