Będę dziś całkowicie serio, serio boleśnie, bez żartów, bo akurat nastrój mam taki. Nie szukam jednak zwady, raczej ukojenia, pokoju i harmonii. Chcę się radować, cieszyć latem, może nie wakacjami, bo rzadziej niż inni je miewam, tylko tym miastem opuszczonym przez mieszkańców, przez studentów, przez turystów nawet, szczególnie od kiedy nastały dni chłodniejsze.
No niestety, wygląda na to, że utknąłem na Zabłociu na dobre. Byłem tydzień temu, zdałem wam relację. Byłem dzisiaj, byłem wczoraj, byłem kilka dni temu, i znów się wybieram.
W zeszłym tygodniu, jak wiedzą niektórzy, przyszło mi cierpieć boleści związane z wykonywaniem zawodu. Ja jednak w takich chwilach sam się pocieszam, że to miasto jest mniej więcej sprawiedliwe, że jedną ręką bije, drugą daje marchewkę. Taką mam nadzieję, jej się trzymam i nadal po knajpach chodzę.
Obok mojego mieszkania zalęgli się ludzie z Airbnb. Nie wiem, czy na pewno, w każdym razie jacyś tacy przelotni towarzysze życia, włączający natychmiast tryb balkonowo-alkoholowo-taneczny, wszystko w kłębach dymu i w tumanie wrzasków. Rozmowa nie pomaga. Nie pomaga naleganie.
Lato jest. Miasto chwilami zabawne: ludzka rzeka sunie Grodzką, jedząc i gadając, jakby ślepa, a obok puste ulice. Rynek przemiela miliony, na Plantach jedzą i odpoczywają kloszardzi. Wariatka karmi gołębie, jak codziennie. Biorezonans leczy wszystko (wizyta po umówieniu), zapewnia ogłoszenie. Młodzieniec nie ustępuje z drogi, potrąca mnie pięść z ulotką burdelu. Chwilami żar. Jeść się nie chce.
Dla ułatwienia życia wszystkim, którzy po raz kolejny stwierdzają, że polskie morze jest jednak piękne (albo gotowi są prowadzić intensywne badania antropologiczne na zaskakująco wielkiej grupie społeczeństwa), podaję drukiem kilka uwag dotyczących sprawy zasadniczej dla każdego podróżnika i badacza, to jest miejscowej oferty żywieniowej.
Słońce było, ładnie, poszliśmy do Konfederackiej 4 na Dębnikach. Ogródek pełny. Pierwsza sala nieszczególnie podniecająca, walimy do drugiej - tam stary piec, olbrzymie okna, widok na podwórze i zieleń.
O rzut kamieniem od domu mam Tytano, hedonistyczny kompleks w dawnych zakładach tytoniowych. Chodzi o spędzanie wolnego czasu na wspólnym gaworzeniu, sprawianiu sobie grupowych przyjemności, dmuchaniu własnego ego oraz publicznej prezentacji ostatnich zdobyczy modowych. Miłe miejsce. Chodzę tam rzadko.
Któregoś z tych dni ostatnich wysiadłem na stacji Oborniki, te wielkopolskie, niedaleko Poznania. Jeden czynny tor, chwasty, pod drzewami wdeptane pety, ogrodzenie prawieczne, peerelowskie. Droga ku miastu wiodła osiedlem domków typu kostka betonowa, na koniec hotel, też kostka.
Jakoś mnie to zawsze, ale to zawsze zaskakuje: zanim powstanie knajpa, zanim ktokolwiek ma okazję polizać ją choćby przez szybę, już ją całe miasto lubi. Wróć, przesada: nie całe miasto. Ledwie trzy czwarte. Ludzie dają lajki, wspierają, piszą o tym, że się nie mogą doczekać i że już widzą, jak będzie wspaniale, płaczą niemal z niecierpliwości. No, dzieją się naprawdę dziwne historie.
Zdarzyło się w ostatnim czasie, że zebraliśmy się w grupie męskiej, czteroosobowej. Jeden się spóźnił, więc się nie liczy; drugi jest wyrozumiały. Dwóch jednak, to znaczy pewien Profesor i ja, zgadało się jak zwykle: są rzeczy, których nie znosimy obaj.
W ostatnią niedzielę pięknie było, z nieba spływała czysta energia. Ja jednak kursowałem w poszukiwaniu jedzenia. W większości lokali trwały pierwszokomunijne uczty.
To jest tekst nocny, nie dla dzieci. Nie będzie tu słów raniących uszy, przynajmniej niezbyt dużo, lecz będzie o okropnych zachowaniach.
Nazwa tej knajpy na którą wpadłem ostatnio, Fiorentina, ma w sobie zaszytą Florencję, a ja ostatnio coś o Florencji myślę. Nie o tych chwilach, kiedy tam się nie da przecisnąć przez ulice, kiedy kolejki do muzeów zapowiadają się na parę godzin, ale o tych chwilach mniej natężonych. Takich, kiedy miasto znów na chwilę jest zwrócone mieszkańcom.
Znów nadeszła ta pora roku, kiedy siedzę na walizkach i dumam. Po wyjeździe i przed wyjazdem jednocześnie, oglądam miasto i zastanawiam się, co jest warte. Pora wyjazdów jest porą porównania.
Pod tym nowym adresem na klienta czyhają wszelkie pułapki: knajpa nazywa się Nota Resto, a właściwie jeszcze bardziej zagranicznie: Nota Resto by Tomasz Leśniak. Owszem, restauracja to nie ambitna proza, ale minimum czujności językowej się przydaje.
Święta idą, będzie więc kawałek świąteczny. Jednak ani słowa o białej kiełbasie ani o chrzanie, nic o jajku (jeśli już, to o jego braku) ani o ucztach mięsnych po długim poście. Będzie o niespodziewanej radości związanej z miejscem dotąd kulinarnie nieurodzajnym. Mowa o okolicach ronda Grzegórzeckiego.
Przychodzi taki moment, że przestrzeń obarczona historycznym znaczeniem staje się częścią pejzażu bez znaczenia. Rozmowa z Wojciechem Nowickim, kuratorem wystawy "Równoległe (Krk/Neu)".
Obdarzeni jako taką pamięcią czytelnicy może jeszcze nie zapomnieli: w zeszłym tygodniu poświęciłem kilka akapitów upadłej sztuce obsługi. Zastanawiało mnie nade wszystko, że z marną obsługą nie walczą właściciele, czyli ci w gruncie rzeczy najciężej poszkodowani. To oni na niej najwięcej tracą.
Są takie momenty, kiedy nie ma wyboru: trzeba kupić bilet na komunikację miejską i wyruszyć w trasę. Tym razem trasa była krótka, na Kazimierz, potem zaś przez kładkę na Podgórze. Jak tam się zmienia, kotłuje, jakie tam się centrum nowe tworzy! Popatrzcie zresztą sami: kiedy ostatnio opiewałem jakiś nowy, fantastyczny lokal z prawdziwego zdarzenia gdzieś w Rynku? No, kiedy? Ja sam niezbyt dobrze pamiętam.
Najtrudniej napisać o znajomych. Z Koleżanką ze Szkolnej Ławy chodziłem na ten sam rok. Wtedy jadała tylko banany, dziś dyktuje tempo życia kulinarnego w mieście. Wszędzie jej pełno. Prowadzi (w zespole) hummusowy biznes, współtworzy hummusową knajpkę, organizuje żarciowe festiwale.
Ze dwa tygodnie temu, w sobotę, poszliśmy do lokalu Blossom na Rakowickiej. Mieści się w jednym z tych świecących nowością budynków, wszystko tam nowiuśkie i takie wymuskane. Niewątpliwie ma to kilka zalet.
Jak co roku o tej porze los rzucił mnie do Niemiec, do Dusseldorfu, i znów mam dylemat: zastanawiam się, gdzie pójść na obiad.
Do miasta dotarła wieść, że jakiś czas temu w Podgórzu powstała pizzeria neapolitańska. Kto zaś mówi neapolitańska pizza, powiada: Neapol. Poleciałem, bo do pizzy mam niewysłowioną słabość.
Zima wyzwala w człowieku najgorsze: ma ochotę iść daleko, mięso gryźć, krew i wino chłeptać, upodlić się ma ochotę. Sami wiecie. (Albo i nie. Powinniście jednak spróbować zrozumieć).
A mróz wtedy był, sami wiecie jaki, jak na Alasce, aż zatykało gardło. Właściwie nie bardzo wiadomo czym bardziej, ciężkim smrodem spalenizny czy suchym powietrzem i mrozem. Nawet się nie zastanawiałem wtedy: brnąłem przez ulice, pozbawiony całkowicie oddechu, myśląc o jednym, żeby dojść jak najszybciej i żeby tam, gdzie dojdę, było otwarte.
Smog był tłusty, przyjemny, nożem można go było kroić. Smog ma w sobie wiele ze wspomnień dziecinnych, jest jak sanki albo choinka. Wychodzi człowiek przed kamienicę, nosem pociąga: jest smog, wrócił, zima wróciła! Tylko ta mgła, co tak pięknie świeci o zmroku, nie jest mgłą, okazuje się, tylko z dymu, z mebli spalonych, z węglowego miału. Ale co robić, trzeba się cieszyć, taką zimę nam dali, innej nie znamy przecież.
Jak kobieta zrobiła spektakl "Głód", na podstawie tej, wiecie, książki o głodzie Martina Caparrósa, tej, o której wszyscy mówią, ale mało kto czytał, to myślicie, panny moje drogie i mniej drodzy panowie, że to dobry jest pomysł wziąć taką panią na obiad? Jest to z całą pewnością pomysł ze wszech miar literacki.
Uświadomiłem sobie właśnie, że właśnie się żegnam z czwartym redaktorem moich tekstów. Niebawem, jak wieszczy z nadzieją mój przyjaciel, fanatyczny zwolennik gadżetów i sam człowiek prasy, będą za nas pisać programy. Nie chciałbym takiej zmiany.
Poszedłem któregoś dnia do nowej włoskiej knajpy, L'Officina della Pasta, przy ulicy Gołębiej. Rzucam tu tak obco brzmiącą nazwą, informuję, że jest restauracja, ale powinniście mnie zobaczyć: na gębie cierpienie, ręka spotniała, ja przecież pod tym adresem wypaliłem niejedną paczkę carmenów, niejedną wypiłem kawę.
Poszedłem w końcu na koniec ulicy Krowoderskiej, głównie dlatego, że to mój patriotyczny obowiązek: podają tam jednak kuchnię polską, no i lokal znajduje się niemal po sąsiedzku. I jeszcze jedno: znajduje się na restauracyjnym wygwizdowie. Uważam, że takim lokalom należy się przyglądać pilnie.
Nie będę kłamał, bo i tak się wyda: siedzę we Francji. Zażywam umiarkowanego odpoczynku połączonego z umiarkowaną pracą. Karmią mnie tu, więc z lenistwa mógłbym opisać ciurkiem te wszystkie obiady; przyznam, że przeszło mi to przez głowę. Poniosła mnie jednak ambicja, mam ochotę dać wam Francję do powąchania, zastanowić się, czym się ten zapach różni od naszego.
Tak się złożyło, że zamiast hulać po mieście, spędzać radosne chwile w ICE Kraków na kolejnej edycji festiwalu Terra Madre, gdzie na ladach i pod nimi wyłożono wszystko, co ziemie nasze oraz krainy ościenne mają najlepszego, a więc zamiast tego wszystkiego zaglądałem w otchłań choroby, czekając aż gorączka zakończy tortury.
Ponieważ, jak pamiętamy z ostatniego odcinka, coś się naszym miejskim radnym chwilowo stało w rozum, musiałem przerwać obżeranie się i palnąć tu odpowiednią mowę dotyczącą handlu alkoholem. Teraz jeszcze tylko zdanko: na tym nie koniec, obserwuję, nasłuchuję, zobaczymy, co się z tego wykluje.
Wróciwszy z zagranicznych wojaży, postanowiłem opisać nasze miejskie wspaniałości. Pojawiło ich się trochę. Szczególnie zamierzałem się tu rozpisać na temat nowiusieńkiego lokalu w okolicach Kleparza; jednak złośliwiec los skazał mnie na zupełnie co innego. Poczekają pełne radości opisy, poczekają zachęty, i wy sobie poczekacie.
Kiedyś tam, w niezbyt odległej przeszłości, zapragnąłem zapoznać się ze stanem kuchni indonezyjskiej w Krakowie. Bo owszem, jest to możliwe. Udałem się więc pewnej niedzieli na róg Starowiślnej i Dietla i odbiłem się od drzwi: w tamtą niedzielę Bumbu Jawa miało akurat wolne.
Ludu Krakowa, jak już zapewne wiesz (gdyż nie przestaję o tym trąbić w mediach) do niedawna przebywałem na wielce zasłużonych wakacjach. Wróciłem i bardzo się dziwię podnieceniu, jakie tu ostatnio powstało. Podnieta dotyczyła bliskiego unicestwienia pięknego zabytku naszej kultury ludowej, mieszczącego kawiarnię Bunkier Cafe. Wybrany właśnie projekt przebudowy nie przewiduje kawiarni przed galerią.
Szczerze powiedziawszy, piszę do was z pociągu pospiesznego. Jestem gdzieś w drodze z Tangeru do Fezu, zapomnijcie więc o polskiej kuchni i krakowskich restauracjach.
Żeby nie było żadnych niedomówień. Znajduję się obecnie w Tangerze, do snu kołysze mnie syreni śpiew portu i wrzask mew, nie licząc pluskotu wody, okolicznych muezzinów oraz szumu palm. Jeśli to was złości, nie czytajcie dalej. Przyszła moja kolej, teraz ja mam wakacje; choć jeśli spojrzeć na sprawę trzeźwo, nie mam urlopu od pisania.
Była to jedna z tych wieczornych wycieczek, kiedy grupa zgłodniałych ludzi mówi sobie, a co tam, idziemy do knajpy. Postanowiłem zrobić rozpoznanie rynku; a właściwie Rynku, tego Głównego.
Copyright © Wyborcza sp. z o.o.