Rozmowa z Mary Komasą, wokalistką, kompozytorką, instrumentalistką, autorką tekstów.

Marta Gruszecka: Po czterech latach od debiutanckiego albumu „Mary Komasa” wracasz z nowym materiałem. Drugą płytę zapowiadasz tak: – „Disarm” to hołd oddany mojej generacji spadających gwiazd. Czyli komu?

Mary Komasa: Mojemu pokoleniu, ludziom urodzonym w połowie lat 80. Bardzo długo byliśmy zagubieni. Młodość przeżywaliśmy już w wolnej Polsce, mimo tego wzorem naszych rodziców też chcieliśmy się buntować. Tyle że my byliśmy buntownikami bez celu. Żyliśmy wygodnie, odkładaliśmy dorosłość na później. Wielu młodych ludzi do trzydziestki mieszkało z rodzicami, nie potrafiło się usamodzielnić. Byliśmy, jak trafnie określają to zjawisko Włosi, „bambocinni”, czyli dużymi dziećmi. Nagle zrobiło nam się tak beztrosko, że zupełnie zatraciliśmy poczucie odpowiedzialności za siebie i innych. Owszem, kiedy jest się młodym, trzeba poznawać rówieśników, socjalizować się, korzystać z życia, to absolutnie zrozumiałe. Im jednak wcześniej zdamy sobie sprawę, że jesteśmy dorośli i sami musimy podejmować decyzje, tym lepiej. Nie chodzi o płacenie rachunków, lecz zadanie podstawowych pytań: „Kim jestem? Dokąd zmierzam? Co chcę robić w życiu? Czy mój głos jest słyszalny? Czy ma jakieś znaczenie? Czy mam prawo się wypowiedzieć?”. Z drugiej strony ludzie z mojego pokolenia często byli wychowywani w imię zasady „dzieci i ryby głosu nie mają”. Ale za naszą bierność nie można obarczać winą dorosłych. My sami skutecznie kneblowaliśmy sobie usta. Obojętnością.

Czytaj ten tekst i setki innych dzięki prenumeracie

Wybierz prenumeratę, by czytać to, co Cię ciekawi

Wyborcza.pl to zawsze sprawdzone informacje, szczere wywiady, zaskakujące reportaże i porady ekspertów w sprawach, którymi żyjemy na co dzień. Do tego magazyny o książkach, historii i teksty z mediów europejskich.

Aleksandra Sobczak poleca
Podobne artykuły
Więcej
    Komentarze