Fot. Jakub Włodek / Agencja Wyborcza.pl
Przychodzili ze wszystkich stron miasta, bo żyją przecież wszędzie. Na Plantach dostawali gorącą zupę i coś równie ważnego - zainteresowanie, czas, rozmowę. Kiedy koronawirus zaczął się panoszyć tu i tam, Zupa na Plantach (tak nazywa się inicjatywa pomocy osobom w kryzysie bezdomności) pojechała w teren. Nie można już było spotykać się na Plantach, bo jak epidemia, to epidemia. Przez wiele miesięcy bezdomni przychodzili do wolontariuszy, teraz wolontariusze pojechali do bezdomnych - kilkadziesiąt osób w dziesięciu samochodach zapakowanych po dach jedzeniem, wodą, rzeczami, bez których człowiek nie może się obejść (trochę bielizny, przybory do golenia). W każdy wtorek od połowy marca ekipa ZnP wędruje po pustostanach, ogródkach działkowych, miejscach zapomnianych przez miasto. Wcześniej wolontariusze robią zakupy (najważniejszy jest chleb, zawsze to 200 bochenków). Witają ich mężczyźni, kobiety, psy - zwierzakom powodzi się zazwyczaj lepiej niż ich właścicielom. Bezdomni nie noszą masek, bo kogo na to stać. Odbierają jedzenie, oświetlają paczki latarką, zapalniczką; rozmawiają, opowiadają. Mówią na przykład, że najbardziej boją się ognia, że spalą się w tych altankach - jeden będzie uważał, a drugi nie i zaśnie z papierosem. Albo któryś zapali ognisko i nie zagasi go potem. Zupa będzie w trasie jeszcze przez cały czerwiec, potem wolontariusze zdecydują (prześledziwszy statystyki zachorowań): wrócić na Planty czy nadal odwiedzać te sto kilkanaście miejsc, domów-niedomów. Najważniejsze, że Zupa jest. Więcej: zupanaplantach.pl
Wszystkie komentarze