W Archiwum Instytutu Literackiego Kultura w Maisons-Laffitte oglądałam zdjęcia zrobione w miejscach formowania się Armii Andersa. To fotografie wielokrotnie publikowane w polskiej prasie wojennej – m.in. w redagowanym przez Józefa Czapskiego „Orle Białym”. Są na nich dzieci, które nadludzkim wysiłkiem dotarły do rejonów formowania się polskiego wojska i wraz z nim przeszły potem do Iranu. Wyglądają jak szkielety, mają ciała pokryte ranami i wrzodami, stopy bez palców (skutek odmrożeń); zwisają z nich strzępy ubrań.
W tym samym archiwum, w jednej z licznych teczek zapełniających półki, zobaczyłam szkolne pismo „MY”.
Miało brązową, tekturową okładkę z rysunkiem meczetu, ozdobną winietę. „MY. Czasopismo młodzieży szkolnej, Isfahan, nr 2, 27 XI 1943 rok”. Odbite na powielaczu strony wypełniały opisy wycieczek po Isfahanie i okolicach, relacje z patriotycznych uroczystości, szkolne dowcipy i aforyzmy (w rodzaju: „ora et labora, a będziesz jak zmora”).
Wstępniak napisała Aleksandra Jarmulska, uczennica kl. IV gimnazjum. O Święcie Niepodległości, bo numer był listopadowy: „Smutny dzień, bo przypominający nam dni swobody przeżywane w kraju”, ale i w nadziei, że Polska „nie zginie, lecz z martwych powstanie dźwignięta wysiłkiem i ofiarą krwi Polaków” – pisała z patosem.
Kolejna gimnazjalistka, Zofia Jarmulska z klasy III, wspominała dzień Wszystkich Świętych. „Wprawdzie nie mogliśmy obchodzić na wygnaniu Zaduszek tak, jak obchodzono je w Polsce, lecz dziś, gdy rzuceni ręką losu znaleźliśmy się na ziemi Kserksesa, możemy uczcić zmarłych zgodnie z tradycją naszych ojców”.
Tamte zdjęcia i tę szkolną gazetkę łączyło wiele – o czym przekonałam się po wysłaniu skanu pisma do jedynej znanej mi osoby z „syberyjską” historią rodzinną.
„Zofia to moja mama! A Aleksandra to moja ciocia” – odpisała niemal natychmiast dr Annamaria Orla-Bukowska, wykładowca w Instytucie Socjologii UJ. – Gazetkę widzę po raz pierwszy. Nie wiedziałam, że obie pisały do niej artykuły. I że mama była nawet w komitecie redakcyjnym...
Annamaria urodziła się w Chicago, mieszka obecnie w Krakowie. Parę lat temu dostała od mamy (dziś już nieżyjącej) album – z opisem całego życia w przedwojennej Polsce i na emigracji, pięknie zdobiony, z wkomponowanymi w teksty zdjęciami i rysunkami. Ten album i wspomnieniowe wydawnictwa okazały się niezwykle pomocne w odtworzeniu losów sióstr Jarmulskich.
– Mama niechętnie i niewiele o tym mówiła. Podczas jakiejś kłótni napomknęła na przykład: w twoim wieku jadłam wodę z mąką, jagody i grzyby, które się udało zebrać w lesie i przemycić do obozu – wspomina Annamaria. – Już bardziej skłonna do zwierzeń była mieszkająca w Anglii ciocia.
Siostry Jarmulskie urodziły się w Nowym Targu, ich ojciec był inżynierem leśnictwa. Dzieciństwo upłynęło im jednak w Antonówce na Wołyniu, w powiecie sarneńskim. Rodzina mieszkała w odziedziczonym po stryju oficerze domu z werandą („całkiem okazały na owe czasy” – opisuje mama w albumie). Mieli ogród, ulubionego psa Pimpusia.
Aleksandra uczyła się już w gimnazjum w Sarnach. Na wiosnę 1939 wstępny egzamin zdała do tej szkoły także 12-letnia Zosia. „Krawcowa już szyła wyprawę do Sarn według przepisów, ale ja ją czasem namówiłam na trochę szerszy rękawek, ciut krótszą spódniczkę itp. Krawcowa była chętna, Oleńka zgorszona, a mamusia się uśmiechała...”.
W nagrodę za zdany egzamin rodzice zafundowali jej wycieczkę do głównych miast Polski. W Krakowie spotkała się z babcią, w Warszawie z wujostwem.
„Cyganie znów się zjawili i Cyganka mamie wróżyła b. daleką podróż, gdzie będzie dużo śniegu. Mamusię to ucieszyło, bo chciała jechać do naszych Tatr...”.
Wycieczki w Tatry jednak nie było. 1 września wybuchła wojna z Niemcami; 17 września od wschodu uderzyła Armia Czerwona.
Miesiąc później sowieccy żołnierze przyszli po ojca. Powiedzieli, że córki nie muszą go żegnać, bo wnet wróci. Trafił do więzienia w Sarnach, potem słuch po nim zaginął. Po latach rodzina dostała wiadomość z Czerwonego Krzyża o zakończeniu poszukiwań. Ślad urwał się w uzbeckiej Bucharze.
Do sowieckiej niewoli trafił też mąż najstarszej siostry – Marysi, inżynier Henryk Kerth (z którym Zosia spotkała się podczas swojej ostatniej wakacyjnej podróży). Wraz z tysiącami innych polskich oficerów, jeńców obozu w Starobielsku, wiosną 1940 został zamordowany w Charkowie. W marcu tego samego roku przyszedł na świat jego syn – rodzina wysłała list, nie wiadomo jednak, czy go przed śmiercią otrzymał.
„10-go lutego wywieźli mamę, Oleńkę i mnie do obozu w rejonie Archangielska. Miałam 12 lat, przestałam być dzieckiem” – zanotowała Zofia Jarmulska.
Zabrali je na stację, wtłoczyli do pociągu towarowego. Zosia nie chciała rozstać się z ukochanym Pimpusiem, udało się jej nawet przemycić zwierzaka do wagonu. Psa wypatrzył jednak sowiecki żołnierz. I wyrzucił. – Mama bardzo to przeżyła. Najpierw straciła ojca, potem przyjaciela – wspomina Annamaria.
Deportacje objęły setki tysięcy ludzi: wywiezionych w lutym i kwietniu 1940, a także w 1941 roku.
Wtłaczano ich do plombowanych z zewnątrz wagonów, z małym okienkiem u góry i „ubikacją” – czyli dziurą w podłodze. Podróż trwała wiele tygodni; zesłańcom dokuczało pragnienie i głód. Dzieci płakały, ludzie się modlili, nikt nie wiedział, dokąd ich wiozą i co się z nimi stanie. Wielu zmarło w czasie podróży, ich ciała wyrzucano.
Transporty szły na północ, w okolice Morza Białego, do Workuty, na Syberię, w stepy Kazachstanu. Zesłańcy trafiali do łagrów – obozów pracy i do „posiołków” – osad zbudowanych np. na wyrębach leśnych. Rodzinę Jarmulskich wywieziono do takiego właśnie „posiołka” w okolicy Archangielska.
Pracować musieli wszyscy od 16. roku życia. Zimą, przy trzaskających mrozach, też. Graniczną temperaturą było minus 23 stopnie, ale termometr był u naczelnika i to on decydował, czy należy iść do pracy, czy nie.
Tylko pracujący dostawali racje żywnościowe, minimalne zresztą. Młodsi mieli inne obowiązki – przynoszenie wody z rzeki, zbieranie opału. Latem wyprawiali się do lasu na poziomki, borówki, grzyby – wszystko, co mogło pomóc w przetrwaniu.
W 1941 roku wydarzyło się coś niezwykłego. – Ich „porządkowy” w obozie, dotąd źle ich traktujący, na zebraniu oznajmił: „teraz jesteśmy przyjaciółmi, jesteście wolni” – opowiada Annamaria. W ten sposób zesłańcy dowiedzieli się o podpisanym 30 lipca 1941 roku układzie Sikorski–Majski i amnestii dla polskich więźniów. Mówiono, że gdzieś na południu powstaje polska armia. Nikt nie wiedział gdzie, ani jak tam dotrzeć. Nie mieli pieniędzy, nie znali dróg, a sowiecki „sojusznik” nie kwapił się do organizowania transportu.
Jedno wiedzieli na pewno: trzeba się za wszelką cenę stąd wyrwać. Zaczęła się wielka „wędrówka ludów”.
W wyborze dróg kierowali się rozmaitymi przesłankami. „Nie wiedząc jeszcze, że Polskie Wojsko będzie na południu, Małgosia poradziła nam jechać do Taszkentu, bo czytała książkę »Taszkent, miasto chleba«, więc na pewno będzie go tam pełno, no i nareszcie ciepło” – przytacza we wspomnieniowej książce „Isfahan – miasto polskich dzieci” jedna z zesłanych w te same rejony, wówczas nastolatka, Jadwiga Waluszewska-Dukszta.
Rzut oka na mapę. Archangielsk na dalekiej północy, Taszkent na południu, w Uzbekistanie, w Azji Środkowej. Dzieli je ponad cztery tysiące kilometrów.
Natalia Jarmulska z córkami Olą i Zosią wyruszyły na południe jesienią. Część podróży odbyły na tratwie, wraz z paroma innymi osobami. – Mama tylko raz o tej tratwie wspomniała. Przygotowywały z inną dziewczyną jakieś jedzenie na tę wyprawę i garnek im się wywrócił. To była ogromna strata – opowiada Annamaria.
Znów jechali tygodniami w zatłoczonych pociągach, pełnych takich jak one zesłańców. Na stacjach trzeba było wyskakiwać po jedzenie – ryzykując, że w tym czasie pociąg odjedzie. Wiele rodzin się tak na zawsze rozdzieliło i pogubiło.
Trójka Jarmulskich dotarła w końcu do Uzbekistanu, do miasta Guzar. W kołchozie „Bolszewik” musiały pracować przy kopaniu rowów i przycinaniu krzaków bawełnianych. Mieszkały w chatach lepiankach. Dostawały po 400 gramów mąki dziennie, wodę nosiły z zamulonej rzeki. „Spało nas pokotem dwanaścioro na resztkach pościeli. Wszy były potworne...” – zapisała Aleksandra.
Tam spotkała je kolejna tragedia. 16 lutego 1942 w Guzarze umarła ich matka, Natalia Jarmulska. – Spały pod jednym kocem, chorowały, gorączkowały. Mojej mamie rano zrobiło się zimno, chciała się bardziej nakryć, poprosiła o koc. Ale leżąca obok moja babcia już nie żyła – opisuje ten tragiczny dzień Annamaria.
W akcie zgonu napisano: „śmierć z głodu i wycieńczenia”. Niełatwo było urządzić pogrzeb. Brakowało drzewa – siostry musiały walczyć, by pochować matkę i choć mały drewniany krzyżyk wbić na mogile.
Na południu formuje się w tym czasie polska armia. Miejsc koncentracji jest wiele: Buzułuk, Kujbyszew, Tockoje, Narpaj, Wrewskoje, Czok-Pak, Karkin-Batasz, Dżałał-Abad, Guzar, Szachryzjabs, Kermine i tyle innych...
„Przypadkiem trafili do naszej lepianki dwaj podchorążacy z oddziału artylerii, który przybył do Guzaru. Jeden z nich twierdził, że w jakimś więzieniu zetknął się z Tatusiem i obiecał mu, że gdyby nas spotkał, to nam pomoże” – notuje Aleksandra.
Osierocone siostry Jarmulskie pomoc dostały. Zosia poszła do szkoły junaczek, jej starsza, już pełnoletnia siostra znalazła zatrudnienie w polskim sierocińcu powstającym w Karkin-Batasz.
– Dla mojej mamy to była jednak kolejna tragedia. Rozdzielili je, została całkiem sama – podkreśla Annamaria. Na dodatek w ramach rekonwalescencji i odwszawiania ścięto jej długie włosy – do zera. Wcześniej na zdjęciach zawsze z dumą prezentowała piękne warkocze.
Decyzją polskich władz przy placówkach wojskowych powstawały żłobki, przedszkola i szkoły, także sierocińce.
Sierot było wiele. Dzieci te czasem nie pamiętały już nawet swoich nazwisk, potrafiły tylko wyrecytować po polsku fragment „Ojcze nasz”. Były wycieńczone, dziesiątkowały je choroby, zabijał malaryczny klimat południa.
Takimi właśnie sierotami opiekowała się w Karkin-Batasz Aleksandra. Wryły jej się w pamięć. „Były one potulne, nie płakały prawie, patrzyły tak specjalnie badawczo, pilnowały zazdrośnie swych tobołków i jeśli nie mogły od razu zjeść czegoś, chowały wszystko w swe posłania” – zaobserwowała.
Część tych maluchów udało się uratować, wiele jednak nie przeżyło trudów wędrówki i chorób, zostały w stepach, w bezimiennych mogiłach. Także koło Karkin-Batasz.
Gdy Stalin zgodził się na ewakuację Armii Andersa i cywilów do Iranu, zaczął się kolejny etap „wędrówki ludów”. Tym razem szlak prowadził przez Krasnowodsk nad Morzem Kaspijskim, do portu Pahlevi. Pierwsza fala ewakuacyjna ruszyła w marcu, druga w sierpniu 1942. Objęły łącznie ok. 120 tysięcy ludzi – małą część spośród wszystkich zesłanych.
Uciekających przed głodem i terrorem ludzi przewoziły okręty o złowieszczych nazwach: „Mołotow”, „Beria”, „Żdanow”, „Kaganowicz”, „Stalin”...
Aleksandra przy wejściu na okręt przeżyła chwile grozy. Wspinała się po trapie, niosąc dwoje małych podopiecznych, gdy zatrzymał ją oficer NKWD. Kazał czekać.
„Oni popłyną, a ja zostanę zupełnie sama. Za chwilę będzie rewizja, a ja mam w torbie kronikę harcerską z Sarn, a w niej portret Marszałka Piłsudskiego, kartki od szwagra ze Starobielska, (...) książeczkę do nabożeństwa mej Mamy, oprawną w kość słoniową, moje notatki z nazwami wszystkich miejscowości, przez które kiedykolwiek przejeżdżaliśmy. Co robić? Czy opuścić torbę za burtę? Ale tak żal tych „relikwii” – świadectwa naszej gehenny. Matko Najświętsza, ratuj, daj żebym mogła jeszcze Zosię i braci zobaczyć” – modliła się.
Rewizji jednak nie było. Oficer polecił, by marynarz wziął od niej jedno dziecko i zaniósł na pokład.
„1-go kwietnia 1942 zeszliśmy na gościnną ziemię perską...”. Konkretnie: do obozu przejściowego w Teheranie. Akurat była Wielkanoc, wojsko i cywile zgromadzili się na mszy przy ołtarzu polowym. Nagle wśród nich zobaczyła znajomą postać w mundurze. Brat matki, ppłk Stanisław Lechner!
W szpitalu razem odszukali chorującą Zosię. Wuj oznajmił: – Na razie będziecie się uczyć. Zakładamy szkoły w Isfahanie.
„Co za szczęście znów mieć kogoś z rodziny”.
Małych wygnańców już wtedy wysyłano w różne strony świata, do krajów, które zdecydowały się udzielić im gościny. Jedni jechali do szkół junackich w Palestynie, inni do Afryki, Indii, Meksyku, Nowej Zelandii.
W Isfahanie powstało 21 „zakładów”, mających od kilkudziesięciu po kilkuset podopiecznych. Jeden z zakładów rozgościł się w pałacyku z pięknym parkiem, wynajętym od perskiego księcia Soremidoule (poruszonego losem polskich sierot). Inne znalazły przystań w domu francuskich sióstr szarytek czy u szwajcarskich salezjanów. Fundusze na utrzymanie dzieci w katolickich instytucjach przekazywał Watykan; w innych pobyt finansował Rząd Polski.
Unikano nazwy „sierocińce” – by nie wywoływać bolesnych wspomnień o utraconych rodzinach.
W Isfahanie funkcjonowało przedszkole (dla najmłodszych, od niemowlaków po siedmiolatki), szkoły powszechne, gimnazja (w tym krawieckie), liceum. W jednym z zakładów dziewczyny uczyły się tkania perskich dywanów.
Zosia Jarmulska znalazła się w zakładzie prowadzonym przez szarytki. Uczennice nosiły tam charakterystyczne, kraciaste stroje. „Chłopcy z innych zakładów nazywali nas »święte krowy” albo dziewczyny »w kratkę«... – zapamiętała.
Tempo nauki było duże – w kilka miesięcy trzeba było przerabiać materiał z całego roku, według programu z przedwojennych szkół. A dzieci sporo tamtej wiedzy podczas syberyjskich przeżyć zapomniały. Brakowało podręczników – nauczyciele stawali na głowie, by mimo to prowadzić naukę. Pożyczali sobie nieliczne książki, przepisywali.
Czasem udało się zorganizować wycieczkę. W Persji (tak wciąż nazywano Iran) zwiedzali pozostałości potężnego imperium. Zapamiętali szczególnie wyprawę do Pasargady z grobowcem Cyrusa Wielkiego i do majestatycznego Persepolis.
W Isfahanie Aleksandra zdała egzamin dojrzałości, a Zosia w gimnazjum tzw. małą maturę.
Tam również młode redaktorki z Państwowego Liceum i Gimnazjum wydawały od czerwca 1943 roku wspomniane na początku pismo „MY” (jeden numer w całości udostępniony jest na stronie kulturaparyska.com). Nakład wynosił 200 egzemplarzy, papier pochodził z darów Konferencji Rzymskokatolickiej w USA. Pismo odbijane było w szkole na powielaczu. Strony zapełniały artykuły o bojach polskiej armii i wspomnienia ze zsyłek, teksty o harcerskich drużynach, szkolny humor, artykuły o zapamiętanych z Polski zwyczajach i świętach – jak te, które w listopadowym numerze opisywały siostry Jarmulskie.
Wszystko to działo się w egzotycznym dla przybyszów kontekście – wśród meczetów, bazarów, przechodzących obok karawan wielbłądów. „Gdy muezzin wyśpiewywał z minaretu kolejne wersety Koranu, w polskich zakładach brzmiały kolędy lub pieśni majowe do Maryi. Wśród wschodnich zapachów i smaków jadało się tam krupnik i gołąbki, a jedynym celem życia była nauka i czekanie na powrót do Polski”.
Zosię spotkało w tym czasie spore wyróżnienie – weszła w skład młodzieżowej delegacji, wysłanej przed oblicze perskiego szacha Rezy Pahlawiego i jego małżonki. „Oboje są bardzo młodzi i niezwykle prosto ubrani. Ona w sportowej sukience i białych pantofelkach, brunetka o bardzo jasnej cerze. Król bardzo przystojny, o śniadej cerze i krzaczastych brwiach, szczupły, zgrabny i również w sportowym ubraniu” – zanotowała skrupulatnie.
Zosia, w stroju krakowskim, dziękowała władcy za gościnę w Persji. „Trzeba było dygnąć i ucałować jego pierścień...”.
W Isfahanie odrodziło się też harcerstwo, w czym niemałe zasługi miała Aleksandra. Ona, która na zesłanie poszła z kroniką drużyny z Sarn, szybko zaangażowała się w budowanie Hufca Isfahańskiego. Zdobyła stopień podharcmistrza.
Instruktorzy na początku z pamięci odtwarzali śpiewniki, scenariusze gier terenowych, organizowali wyprawy i ogniska z wszystkimi harcerskimi ceremoniami.
Raz trzeba było przepraszać gościnnego księcia: zawinił zastęp zuchów, który „zapolował” na książęce indyki, by zdobyć pióra na indiańskie pióropusze.
Dla instruktorów wielką pomocą okazał się „Skaut” – czasopismo Związku Harcerstwa Polskiego na Wschodzie, obejmujące zasięgiem Palestynę, Irak, Iran, a potem także Afrykę, Nową Zelandię, Indie.
„Skaut” zamieszczał wiele szkoleniowych materiałów i wieści z życia harcerskich drużyn. Drukowany był w Jerozolimie u ojców franciszkanów. Na okładce tego pisma można zauważyć ciekawy dopisek: „Numer złożyli składacze arabscy nie znający języka polskiego: Moussa Khoury i Awad Khader”.
„Skaut” także trafił do zbiorów Archiwum Kultury w Maisons-Laffitte. W przechowywanym tam numerze z lipca 1944 znalazłam artykuł druhny Aleksandry Jarmulskiej o wspólnej wycieczce rowerowej z perskimi harcerzami, „pod przewodnictwem perskiego skauta – Manuczera Piruz”. Wspólnie wdrapali się na górę, „na której wznosiła się ongiś świątynia czcicieli ognia (wyznawców Zoroastra)”, i podziwiali roztaczające się stamtąd widoki.
„Isfahańczycy” celebrowali polskość. Odbywały się okolicznościowe akademie, ogniska, kominki, wieczory – „ku czci” i „z okazji”. Po latach we wspomnieniowej książce „Isfahan. Miasto polskich dzieci” tłumaczyli: „Szliśmy tymi samymi drogami tęsknoty co każdy polski wygnaniec – wszystko, co polskie było dobre, piękne i święte. Świętowaliśmy nieomalże do przesady każdą rocznicę, zachowywaliśmy każdą tradycję; (....) wszystko to było otoczone głębokim pietyzmem, wszystko było zawsze wyśpiewane i wydeklamowane z całego naszego młodego serca. Nikt z nas nigdy nie analizował, czy nie było tego przypadkiem za wiele – po grozie Rosji byliśmy szczęśliwi, że mogliśmy to robić”.
Isfahan pozwolił im stanąć na nogi, okrzepnąć po doświadczeniach z Rosji. Nawet fizycznie – twarze zaokrągliły się, na zdjęciach z tego okresu nie widać już przerażających „szkielecików”, znanych z obozów i sierocińców z Rosji.
Ale Isfahan też nie był przystanią na całe życie. Musieli iść dalej.
„Polski Isfahan” przeniósł się więc do Libanu (tak zdecydował rząd RP w Londynie wraz z władzami brytyjskimi). Trasa przeprowadzki wiodła przez Teheran i Ahwaz, Basrę, Bagdad, Damaszek – aż do Bejrutu. Aleksandra podczas tej podróży pełniła rolę opiekunki medycznej. W czasie dłuższych postojów denerwowała się, bo jedna z pasażerek była w zaawansowanej ciąży – a ona jeszcze porodu nie odbierała.
Liban ich oczarował. „Uroczy kraj nad morzem Śródziemnym o łagodnym klimacie, przyjaźni tubylcy i pierwszy raz mieszkamy rodzinami lub w małych grupach!” – zachwycała się Zofia. „Zamieszkałam w domu, który prawie był przylepiony do ściany wąwozu. Było nas 9, od 26 do 9-ciu lat".
Ich dom w Ghazirze (nb. miejscowości, w której Juliusz Słowacki napisał „Anhellego”) żartobliwie nazywano „Ustroniem Dziewic”. „Był stary, nieszczelny, czasem odwiedzały nas szczury, ale było fajnie! Rządy demokratyczne i humor na co dzień, dojście podczas ulewy raczej trudne, lecz trzymałyśmy się za ręce i chichotały, gdy nogi się obsuwały z wąskiej ścieżyny...” – wspominała z sentymentem.
Bejrut dał im szansę studiowania. Do wyboru mieli uniwersytet amerykański (AUB) lub francuski (USJ). – Ciocia poszła na medycynę, mama w 1946 roku zdała na amerykanistykę – opowiada Annamaria.
W pierwszej uczelni językiem wykładowym był angielski, w drugim – francuski. Łatwo nie było. „Aby zrozumieć pierwszy rozdział podręcznika chemii, musiałam znaleźć w słowniku 75 słówek” – zapamiętała Aleksandra. „Uczyłyśmy się jak zwariowane, pocieszając się po oblanych testach słowami marszałka Piłsudskiego: »Jeśli ci mówią, że muru głową nie przebijesz – nie wierz im!«”.
„Isfahańczycy” wybierali różne kierunki: pielęgniarstwo, architekturę, ekonomię, filozofię, historię. Jedna z nich, Irena Bełżyńska, przetarła kobietom szlaki na dentystyce na francuskim uniwersytecie. Pań na ten kierunek wówczas nie wpuszczano – dziekan zgodził się ją przyjąć, ale pod warunkiem że zda egzaminy z dwóch lat. Miała na to zaledwie trzy miesiące. Mało kto wierzył, że to się powiedzie, ale kandydatka się zawzięła i zdała.
„Żeby się wkrótce spotkać w Polsce...” – od tych słów zaczynali przez lata wszystkie życzenia. Ale choć wojna się skończyła, oni wracać nie mogli. Ziemie, z których pochodzili (także Antonówka), nie leżały już w granicach Polski. Na dodatek kursowały plotki o przymusowej repatriacji do kraju, w którym zainstalowały się już władze komunistyczne.
W regionie też nie było już bezpiecznie, wybuchały nowe konflikty. Powstawało państwo Izrael, niespokojnie było w Palestynie. „Dla nas to oznaczało przerwanie studiów i przerzut do jeszcze jednego, obcego kraju. Przyszłość znów niepewna i żal było żegnać przyjaciół oraz ten gościnny Liban” – pisała ze smutkiem Zofia.
I znów wędrówka, obóz na pustyni w Egipcie, potem morska podróż okrętem „Franconia”, wiozącym setki brytyjskich żołnierzy do Anglii.
„Po słonecznym i kolorowym Libanie, gdzie nas gościnnie przyjęto, Anglia była zimna, ponura i ludzie nieufni do cudzoziemców. Znów życie w przejściowych obozach, baraki na 40 osób, obowiązki w kuchni i latrynach, z dodatkiem wojskowego personelu, których większość traktowała nas jak rekrutów”.
Zofia zaczęła uczyć w polskiej obozowej szkole. – W Anglii poznała mojego tatę, absolwenta architektury w Liverpoolu. Tata też miał wojenną przeszłość, we wrześniu 1939 poszedł na front tuż przed swoimi 19. urodzinami, po klęsce przedarł się na Zachód. Pobrali się, dostali amerykańską wizę. Ojciec wyjechał do Chicago, by szukać pracy w swoim zawodzie, mama wkrótce do niego dołączyła – dopowiada rodzinną historię Annamaria.
Starsza siostra mamy, Aleksandra, pozostała po wojnie w Wielkiej Brytanii, tam założyła rodzinę. Pracowała z dziećmi, nadal intensywnie działała w harcerstwie.
Annamaria pokazuje najnowsze odkrycie swojego siostrzeńca: wygrzebaną z internetowych archiwów kartę pokładową z okrętu „American Forwarder”. Na jego pokładzie jej mama Zofia dopłynęła do Stanów Zjednoczonych – kraju, w którym mieszkała już do końca życia.
Na karcie w rubryce „narodowość” wpisano: „stateless” – „bezpaństwowiec”.
Cytaty pochodzą z albumu pamiątkowego Zofii Jarmulskiej, z książek: „Isfahan. Miasto polskich dzieci” (Londyn 1987), „Pod cedrami Libanu” (Londyn 1994).
Materia³ promocyjny partnera
Materia³ promocyjny partnera
Materia³ promocyjny partnera
Wszystkie komentarze
W 1943 od dwóch lat Iran by³ pod brytyjsko-sowieck± okupacj± i sami Irañczycy - z królem w³±cznie - mogli w nim decydowaæ ewentualnie o tym, co bêdzie na obiad (a i to w ograniczonym stopniu, bo znaczna czê¶æ ¿ywno¶ci pochodzi³a z alianckich dostaw). Niezale¿nie od tego, wiêkszo¶æ Irañczyków rzeczywi¶cie przyjê³a Polaków przyja¼nie i pomocnie (acz zdarza³y siê i czasami konflikty, g³ównie na tle religijno-obyczajowym). Kardynalne ró¿nice pomiêdzy sytuacj± ówczesn± a dzisiejsz± s± natomiast takie, ¿e 1mo Polacy nie trafili do Iranu dobrowolnie tylko zostali w nim osadzeni przymusowo (a nikt nie okre¶li chyba mianem "uchod¼ców" np. ludzi w 1940 osadzanych w syberyjskich ³agrach); 2do nie ¿yli na koszt Irañczyków (jak sam mo¿esz przeczytaæ w tym tek¶cie, op³aca³ ich utrzymanie rz±d RP, dok³adali siê tak¿e Alianci i Watykan); 3tio dla wszystkich by³o absolutnie jasne, ¿e Polacy nie zamierzaj± w Iranie siê osiedlaæ ani pozostawaæ choæby o dzieñ d³u¿ej ni¿ to absolutnie konieczne i je¶li siê im tylko pozwoli, natychmiast wyjad±, ¿eby spróbowaæ wywalczyæ sobie jako¶ drogê do ojczyzny (co te¿ siê i faktycznie sta³o zaledwie po kilkunastu miesi±cach). Tak wiêc porównanie opisywanej sytuacji z dzisiejsz± "po³udniowo-wschodni±" imigracj± ekonomiczn± do Europy jest kompletnie pozbawione sensu.
Pozdrawiam
Takie bzdury to kolego mo¿esz pisaæ kolegom z ONR-u.Je¿eli Irañczycy chcieliby stworzyæ polskim dzieciom byliby podejrzewam bez wiêkszych problemów do zdolni.
Kto po za tym pyta³ uciekinierów z Syrii pyta³ jak d³ugo chcieliby w Polsce zostaæ-nikt Polska nie by³a gotowa przyj±æ ich na czas wojny, wiêc nie wypisuj mi tu kretyñskie , które jakoby moralnie rozgrzewa³y ten kraj, a jak jest z t± antyirañsk± konferencj±, jakie s± granice wchodzenia USA do dudy ,a¿ dziw ¿e Polacy nie czuj± przy tym pewnego dyskomfortu.
Mia³o byæ: chcieliby stworzyæ polskim dzieciom piek³o na ziemi.
Przyjacielu, to jest tak niesk³adnie napisane, ¿e nie wiadomo o co ci chodzi.
<<< Takie bzdury to kolego mo¿esz pisaæ kolegom z ONR-u >>>
Nie mogê; z powodu, ¿e takowych nie posiadam.
<<< Je¿eli Irañczycy chcieliby stworzyæ polskim dzieciom byliby podejrzewam bez wiêkszych problemów do zdolni. >>>
Zapewne; ale jednak nie chcieli i chwa³a im za to. I obecnie równie¿ nikt nie morduje imigrantów do Europy.
<<< Kto po za tym pyta³ uciekinierów z Syrii pyta³ jak d³ugo chcieliby w Polsce zostaæ-nikt >>>
Polska po prostu bardzo szybko zauwa¿y³a co¶, do czego kraje "bardziej zachodnie" jeszcze d³ugo nie chcia³y siê same przed sob± przyznaæ: ¿e w ogromnej masie nielegalnych imigrantów do Europy, która ruszy³a kilka lat temu, prawdziwi uchod¼cy z ogarniêtej wojn± Syrii stanowi± stosunkowo nieliczny odsetek.
<<< a jak jest z t± antyirañsk± konferencj± >>>
Skoñczy³a siê.
Reszty postu niestety nie zrozumia³em, wiêc nie komentujê.
Masz racjê ,spróbujê jeszcze raz , otó¿ uwa¿am,¿e bez wzglêdu czy Iran by³ wtedy niezale¿nym pañstwem czy te¿ nie to zale¿a³o tylko od tamtejszych ludzi czy przyjm± polskie dzieci przyja¼nie czy te¿ stworz± im piek³o na ziemi.
Je¶li chodzi o uciekinierów przede wszystkim z Syrii: nikt ich nie pyta³ czy chcieliby osiedliæ siê w Polsce na sta³e czy mo¿e tylko przeczekaæ wojnê. ?
Zreszt± to le¿y w gestii ka¿dego pañstwa jak uregulowane prawnie jest prawo do azylu.Kompletn± moraln± plajtom by³a ponoæ gotowo¶æ Polski do przyjêcia paru tysiêcy ale tylko chrze¶cijan.Wracaj±c do konferencji antyirañskiej: uwa¿am j± za kolosalny b³±d jest to dla mnie wchodzenie USA bez wazeliny do dudy, pokazywanie europejskim partnerom, ¿e Polska ma ich gdzie¶ i zupe³nie bezsensowne psucie stosunków z Iranem
<<< Wracaj±c do konferencji antyirañskiej: uwa¿am j± za kolosalny b³±d >>>
I tu akurat mogê siê zgodziæ.
wstydzi³by¶ siê wypisywaæ takie bzdury. Historycznie mo¿e poprawnie, moralnie dno.
Mo¿e nas o¶wiecisz KTO , bêdzie pracowa³ na polskie emerytury , przy ujemnym przyro¶cie naturalnym i anty emigranckiej fobii , któr± jako katolicki bolszewik reprezentujesz....???!!!!