Fot. Mateusz Skwarczek / Agencja Wyborcza.pl
Andrzej Franaszek
Skłamałbym, pisząc, że 'odlotowy' to pierwsze słowo, jakie przychodzi mi do głowy, gdy myślę o Andrzeju Franaszku. Poznałem go na pierwszym roku studiów polonistycznych, gdy przyszedł do piwnicy w Gołębniku (zwanej Norą), którą wraz z kolegami i koleżankami zaczęliśmy odgrzebywać w celu zagospodarowania bardziej kulturalnego. Zasiadł na jednym z niewielu krzeseł, otworzył segregator, który przyniósł ze sobą, i zapytał z wyższością: - A co wy tu tak właściwie zamierzacie robić?. Był wtedy studentem roku drugiego. Zdarzenie pamięta, bo gdy mu je ostatnio wypomniałem na Facebooku, przyznał, że i owszem, było tak. 'W końcu miałem już wtedy zaliczone eliksiry' - dodał, bo punktem wyjścia do wspomnień było zdjęcie sprzed 20 lat, odkrywające jego dość zaskakujące podobieństwo do Harry?ego Pottera.
I taki chyba pozostał ? poważny ponad stan, a przy tym jednak - tak, tak - zdecydowanie odlotowy. Nad książką 'Miłosz. Biografia', która była chyba największym wydarzeniem minionego Roku Miłosza i została wyróżniona Nagrodą Kościelskich, pracował blisko 10 lat (początkowo zresztą miała mieć charakter ciut bardziej naukowy i być raczej monografią), a zakończył na 950 stronach, bo wydawca (Znak) bardzo się niepokoił, czy zdąży na jubileusz poety.
Zresztą Michał Rusinek rekomendował go nam 'nie tylko za znakomitą książkę o Miłoszu, lecz także za nieustanne przypominanie w czasie Festiwalu Miłosza, że tego poetę trzeba przede wszystkim czytać (a nie tylko śpiewać, tańczyć i cytować na T-shirtach)'. Bo odloty odlotami, a wiersze trzeba czytać i przeżywać.
Wszystkie komentarze