Jest kłopot: Ewę Wachowicz znam i znają ją wszyscy moi znajomi. Niby nic dziwnego, bo ją zna trzy czwarte kraju, a ta jedna czwarta, która nie zna, jest po prostu za młoda.
Kraków, słońce, tłumy. Mógłbym siedzieć na Fejsie, zgrzytać zębami. Na przykład jak ostatnio, kiedy lokal Pod Norenami (kuchnia wschodnia, wegetariańska) złożył świąteczne życzenia swoim klientom, a niektórzy z nich poczuli się głęboko urażeni.
Któregoś dnia, parę miesięcy temu, wszedłem do lokalu Hevre na Kazimierzu. Okazało się, że można się w nim tylko napić, co mi zasadniczo nie przeszkadza (póki epicentra ostrego picia mieszczą się z dala od mojego miejsca zamieszkania), picie bowiem jest nie tylko naszą narodową przywarą, ale i narodową zaletą, łączy pokolenia, wzmaga siły witalne, kładzie trupem osobniki nazbyt porywcze, słowem - pić każdy lubi.
Byłem po wielokroć kuszony, żeby wybrać się na barkę działającą jako Barka, ale kiedy tam się odbywało gotowanie, to albo mnie dręczyła choroba, albo byłem za granicą, albo po prostu byłem w pracy w jakimś odległym powiecie. W ostatnią niedzielę poszedłem, bo byłem akurat przy zdrowych zmysłach, pogoda sprzyjała, nie wyjechałem poza województwo.
Spacer dzisiejszy zaczynamy w sklepie spożywczym z ambicjami, choć napisać powinienem: w Internecie. Bo w sieci się wszystko zaczęło, tam znalazłem notatkę o sklepie (a także, jak czytam, restauracji) Małopolski Wagon Smaków.
W Krakowie, kiedy to piszę, strach wyjść bez kożucha, mróz syberyjski i niby powinienem szukać sobie bigosu, ja jednak jadłem ostatnio bouillabaisse w Marsylii i ciągle o bouillabaisse gadam. Więc żeby sobie gębę zatkać, poszedłem do Szarej w Rynku, dawno tam nie byłem: jedyna krakowska "zupa rybna a la bouillabaisse" właśnie tam jest podawana.
Tym razem wolałbym zostać w domu, ale mi się nie udało. Zastanawiałem się nawet przez chwilę, czy nie napisać recenzji münchhausenowskiej, trochę z Księżyca: leżąc pod kocem, mógłbym opisać knajpę, dajmy na to, w Chrzanowie. Może nikt by się nie zorientował. Nazwałbym tę knajpę Pokusa, w Krakowie by uwierzyli. Niestety nauki rodzicielskie odcisnęły się na mej pamięci czerwonym śladem, wiem, że łgać nieładnie.
Wróciła zima: zmrok, a jak nie to smog. W skrzynce na listy znalazłem menu knajpy w sąsiedztwie. Dziś, kiedy to piszę, był "makaron orikiette z papryką, brokułami, boczkiem". Sos to jedno, oni nie umieją nawet przepisać nazwy makaronu z opakowania. W piątek będzie morszczuk panierowany, do niego frytki i surówka. Polska, zima. Polityka przeraża, naród przestrasza, kuchnia daje zdrowo popalić.
Ile razy zrobię sobie rachunek sumienia, widzę, że z Kazimierzem niby wszystko w porządku, ale jak przychodzi wybrać miejsce do jedzenia, to nie potrafię.
Ostatnio spędzam w okolicach Sławkowskiej czas, nieodmiennie zdumiewając się w porze obiadu, że podwaliną budynku dwóch Polskich Akademii, Umiejętności i Nauk, jest tzw. Babcia Malina, w antycznych czasach nazywająca się Alina. Oto, na czym stoi polska Umiejętność oraz Nauka: na barostołówce.
Poszedłem do Restauracji Pod Baranem, po latach. Muszę uprzedzić: lawiruję od lat pomiędzy licznymi młotami i kowadłami o wielkiej mocy. Rozmaite osobistości, ludzie, których znam, lubię i poważam, chodzą tam z olbrzymim zapałem, inne z równie wielkim nie chodzą. Niektórzy milczą na temat chodzenia, uznając najwidoczniej, że wybór restauracji nie ma wpływu na losy świata.
Zeszłego roku nie zapamiętałem jakoś szczególnie. Może miałem za dużo pracy, może dlatego, że jeździłem co niemiara i że na wyjazdach przeżyłem drobne i wielkie uniesienia - natury gastronomicznej, ma się rozumieć.
Ponieważ wyznaję coś w rodzaju kultu kuchni francuskiej, a także dlatego, że ziemia małopolska jest niepodatna na francuskie wpływy (z wyjątkiem słodyczy), postanowiłem, że do nowej knajpy o francuskim szyldzie po prostu nie pójdę.
Recenzuje Święta idą, więc ja szybciutko, żeby nie zmęczyć. Jeszcze, kochani, się namęczycie. Przy ulicy Pijarskiej jest takie miejsce, knajpa niewielka w piwnicy, która się ciągle zmienia. Na początku była to artystyczna nora, w karcie tylko pijaństwa. Po tym bujnym okresie nastąpiły Cudawianki: ogród marzenie, ale jedzenie takie, że zamawiałem kawę.
W gruncie rzeczy Bistro Gotujemy to miejsce, do którego wracam, bo kiedyś tam byłem, bistro nazywało się wtedy "Sezony". Do tego nowego miejsca, pod nową nazwą, też już swego czasu pielgrzymowałem. To było na początku działalności, godziny pracy były wtedy krótkie, odbiłem się od drzwi.
Zima dawniej zaczynała się rozpoznawalnym dla wszystkich hasłem: ZIMA ZNÓW ZASKOCZYŁA DROGOWCÓW i wtedy było wiadomo, że już jest, że mrozi, że śnieg i można pić wódkę na okrągło.
Jeśli sądzicie, wszyscy moi drodzy, że nie pociągnę materiału niedawno napoczętego, to się oczywiście mylicie.
Całkiem niedawno pewien znajomy gorąco mnie namawiał na wizytę w sercu turystycznym naszego miasta - w Enotece Pergamin przy ulicy Grodzkiej. Mój stosunek do jedzenia w lokalach położonych w tych okolicach najlepiej chyba wyraża częstotliwość chodzenia: liczba wizyt w okolicach Grodzkiej jest bliska zeru.
Obiecywałem, że dziś będzie po tańszej linii, i choć mam ochotę obietnicy nie dotrzymać, bo mnie aż palce świerzbią, żeby się znów pławić w złocie i winach, to jednak spróbuję ratować reputację. Dziś na specjalne życzenie lewicującej młodzieży pracującej będzie o miejscu skromnym.
W zeszłym tygodniu była mowa o krążeniu po mieście, o kiszeniu, o zażeraniu się potrawami od serca, które bywają najlepsze na świecie. Ponieważ jednak jedzenie to jest kolejka górska i salto mortale w jednym, dziś przeniesiemy się tam, gdzie królują piękno i luksus, na salony dla kulinarnej elity. Czyli tam, gdzie moje miejsce.
Dzień był taki bardziej krakowski, jesienny. Zdaje się, że panowała pogoda smogowa. Nic to. Nasza mała grupa wyszła w teren celem zbadania nowinek gastronomicznych, jednak bez spinki, tylko ot, tak, żeby zjeść, przez okno kontemplować wątpliwe piękno ulicy Limanowskiego, podumać nad ulotnością rzeczy.
Wróciłem, z nową siłą będę tu opowiadał, słuchajcie zatem. Historia jest prosta.
Ustalmy fakty, bo taka jest między nami umowa, nawet jeśli nic o niej nie wiecie: dotyczy pewnej szczerości wyznań i ocen.
Wpadliśmy do lokalu Boccanera przy św. Tomasza, primo voto Cherubino, secundo voto Magnes (chodzi o drugie wcielenie Magnesu, po przenosinach z placu Mariackiego).
O ul. Czystej pisałem już wielokrotnie. W zamierzchłych czasach studiowałem w tamtych okolicach, tam również wychodziłem na żer. Głównie do baru Górnik, na rogu, gdzie było może i ciasno, może i niezbyt pięknie, ale z różnych przyczyn jedzenie wydawało nam się lepsze. Podkreślam: wydawało się. Stosunek trucicielstwa do ceny też był znośny, zawartość bezdomnych poniżej normy, jednym słowem: luksus.
Niektórzy spośród was pamiętają być może, że w zeszłym tygodniu jadłem w luksusowym pomieszczeniu przy ul. Floriańskiej, w którym podają nędzne jedzenie. Wizyta w tym cudzie mniemanym dała mi mocno popalić, bowiem konsumpcja rozgotowanych paluszków surimi do spółki z jednym z największych przebojów kuchni światowej wczesnych lat 80., tatarem z tuńczyka, nastraja mnie depresyjnie.
To jest historia wędrująca zygzakiem, będzie trochę łażenia. Zaczyna się któregoś letniego popołudnia w restauracji Chicheri, ul. Dajwór. Niewiele wcześniej mieściła się tam restauracja Bon Appétit, w stylu międzynarodowym z francuskimi pretensjami, następnie lokal Art & Grill Krym. Spożywałem w nim pielmieni, czebureki, burmę, czując podnietę, że kuchnia Krymu przywędrowała do nas wraz z ludźmi wypędzonymi.
Będę dziś całkowicie serio, serio boleśnie, bez żartów, bo akurat nastrój mam taki. Nie szukam jednak zwady, raczej ukojenia, pokoju i harmonii. Chcę się radować, cieszyć latem, może nie wakacjami, bo rzadziej niż inni je miewam, tylko tym miastem opuszczonym przez mieszkańców, przez studentów, przez turystów nawet, szczególnie od kiedy nastały dni chłodniejsze.
W zeszłym tygodniu, jak wiedzą niektórzy, przyszło mi cierpieć boleści związane z wykonywaniem zawodu. Ja jednak w takich chwilach sam się pocieszam, że to miasto jest mniej więcej sprawiedliwe, że jedną ręką bije, drugą daje marchewkę. Taką mam nadzieję, jej się trzymam i nadal po knajpach chodzę.
Lato jest. Miasto chwilami zabawne: ludzka rzeka sunie Grodzką, jedząc i gadając, jakby ślepa, a obok puste ulice. Rynek przemiela miliony, na Plantach jedzą i odpoczywają kloszardzi. Wariatka karmi gołębie, jak codziennie. Biorezonans leczy wszystko (wizyta po umówieniu), zapewnia ogłoszenie. Młodzieniec nie ustępuje z drogi, potrąca mnie pięść z ulotką burdelu. Chwilami żar. Jeść się nie chce.
Dla ułatwienia życia wszystkim, którzy po raz kolejny stwierdzają, że polskie morze jest jednak piękne (albo gotowi są prowadzić intensywne badania antropologiczne na zaskakująco wielkiej grupie społeczeństwa), podaję drukiem kilka uwag dotyczących sprawy zasadniczej dla każdego podróżnika i badacza, to jest miejscowej oferty żywieniowej.
Słońce było, ładnie, poszliśmy do Konfederackiej 4 na Dębnikach. Ogródek pełny. Pierwsza sala nieszczególnie podniecająca, walimy do drugiej - tam stary piec, olbrzymie okna, widok na podwórze i zieleń.
O rzut kamieniem od domu mam Tytano, hedonistyczny kompleks w dawnych zakładach tytoniowych. Chodzi o spędzanie wolnego czasu na wspólnym gaworzeniu, sprawianiu sobie grupowych przyjemności, dmuchaniu własnego ego oraz publicznej prezentacji ostatnich zdobyczy modowych. Miłe miejsce. Chodzę tam rzadko.
Któregoś z tych dni ostatnich wysiadłem na stacji Oborniki, te wielkopolskie, niedaleko Poznania. Jeden czynny tor, chwasty, pod drzewami wdeptane pety, ogrodzenie prawieczne, peerelowskie. Droga ku miastu wiodła osiedlem domków typu kostka betonowa, na koniec hotel, też kostka.
Jakoś mnie to zawsze, ale to zawsze zaskakuje: zanim powstanie knajpa, zanim ktokolwiek ma okazję polizać ją choćby przez szybę, już ją całe miasto lubi. Wróć, przesada: nie całe miasto. Ledwie trzy czwarte. Ludzie dają lajki, wspierają, piszą o tym, że się nie mogą doczekać i że już widzą, jak będzie wspaniale, płaczą niemal z niecierpliwości. No, dzieją się naprawdę dziwne historie.
Zdarzyło się w ostatnim czasie, że zebraliśmy się w grupie męskiej, czteroosobowej. Jeden się spóźnił, więc się nie liczy; drugi jest wyrozumiały. Dwóch jednak, to znaczy pewien Profesor i ja, zgadało się jak zwykle: są rzeczy, których nie znosimy obaj.
W ostatnią niedzielę pięknie było, z nieba spływała czysta energia. Ja jednak kursowałem w poszukiwaniu jedzenia. W większości lokali trwały pierwszokomunijne uczty.
To jest tekst nocny, nie dla dzieci. Nie będzie tu słów raniących uszy, przynajmniej niezbyt dużo, lecz będzie o okropnych zachowaniach.
Nazwa tej knajpy na którą wpadłem ostatnio, Fiorentina, ma w sobie zaszytą Florencję, a ja ostatnio coś o Florencji myślę. Nie o tych chwilach, kiedy tam się nie da przecisnąć przez ulice, kiedy kolejki do muzeów zapowiadają się na parę godzin, ale o tych chwilach mniej natężonych. Takich, kiedy miasto znów na chwilę jest zwrócone mieszkańcom.
Znów nadeszła ta pora roku, kiedy siedzę na walizkach i dumam. Po wyjeździe i przed wyjazdem jednocześnie, oglądam miasto i zastanawiam się, co jest warte. Pora wyjazdów jest porą porównania.
Copyright © Agora SA